Ważne adresy świąteczne, czyli gdzie mieszka Ten co sponsoruje święta...

23.12.15 Natalia Dżunik 0 Comments


Kiedy już pierwsza gwiazdka błyśnie i spróbujemy wszystkich potraw jakie znajdą się na stole przychodzi moment, na który czekamy najbardziej, czyli prezenty. Często zanim znajdą się one nawet w fazie pomysłu najpierw spisane lecą w kopercie do Mikołaja. I nie ukrywajmy, ale to on staje się sponsorem świątecznych niespodzianek. Skoro są listy, to musi być adresat, skoro jest adresat to musi gdzieś mieszkać. Więc gdzie mieszka ten, który jest odpowiedzialny za święta?

Wbrew pozorom z tym miejscem wcale nie jest tam łatwo. W latach 20-tych ubiegłego wieku Fiński redaktor zdradził adres zamieszkania podając wzgórze Korvatunturi, leżące w Laponii. Wg niego, to właśnie tam zamieszkał święty, gdyż wzgórze (nazwa Góra-Ucho) przypomina kształtem ucho i posiada cudowne właściwości nasłuchowe. Dzięki temu można usłyszeć prośby i życzenia dzieci z całego świata. Ponadto i renifery mają lepsze warunki i więcej paszy niż na biegunie północnym. Historia ta spowodowała, że do pobliskiego urzędu pocztowego o niezwykłym kodzie FIN-99999 zaczęły napływać tysiące listów.

Wzgórze Korwantunturi

Po II Wojnie Światowej Mikołaja "przeprowadzono" ponieważ wzgórza znalazły się przy granicy fińsko-rosyjskiej. Od tamtego czasu meldunek wskazuje na stolicę Laponii (części Finlandii)- Rovaniemi. Mieszka tam 58 tys. mieszkańców.
Rovaniemi na mapie
Oficjalny adres przedstawia się tak:
Santa Claus, 
Arctic Circle 
96930 Rovaniemi 
Finlandia

Mikołaj nie byłby na czasie nie posiadając swojej strony internetowej więc skontaktować się można takze tą drogą: www.santaclaus.fi

Istnieją także "zamiejscowe" ośrodki prezentowej centrali. Polska ma swój i tutaj z wielkim zdziwieniem odkrywam, że znajduje się on niewiele ponad 10 km od Ząbkowic Śląskich!
Podobno (bo nie sprawdzałam, a na pewno zrobię to za rok!) w Srebrnej Górze od kilku lat działa Biuro Świętego Mikołaja. Miejsce nieprzypadkowe, bo tuż obok znajduje się wieś Mikołajów, być może jest tam rezydencja letnia...

Adres Mikołaja w Polsce: 
Biuro Listów do Świętego Mikołaja 
Polska Wioska Świętego Mikołaja 
Przystanek Mikołajów 
57-215 Srebrna Góra

Ze względu na szybkość przemieszczania się, Święty ma jeszcze dwa adresy Norweskie oraz jeden Niemiecki. Nie ma się co dziwić, to światowy biznesmen.

Ale tak naprawdę w te święta powinien obchodzić nas tylko jeden adres. Tylko jeden jest słuszny, a jego Właściciel (choć to zameldowanie tymczasowe) jest jedynym, prawdziwym Sprawcą świąt.
Mianowicie chodzi o maleńką stajenkę, na której miejscu dziś wznosi się potężna świątynia (najdłużej nieprzerwanie działający kościół na świecie). Znajduje się w Betlejem.
Betlejem na mapie
Dziś to miejsce wygląda zupełnie inaczej, ale nie traci swojej symboliki. To najsłynniejszy "inkubator" świata, który dzierżawił sam Bóg. Dzięki tym narodzinom dziś dajemy sobie prezenty w święta, bo tak naprawdę solenizant jest jeden, ale jest w każdym z nas... dlatego najbliższym wręczamy podarunki. Wypatrujemy pierwszej gwiazdy, tak jak idący do Jezusa Królowie z daleka (oni wystartowali już wtedy, a doszli dopiero parę dni później). I świętujemy Jego urodziny, warto o tym pamiętać, bo niezaproszenie solenizanta na Jego własną imprezę, to taki średnio kulturalny pomysł...

Więc w te święta zamiast wypatrywać sań z Północy popatrzmy daleko na Południe, bo to tam dzieją się cuda. Zaprośmy Solenizanta i przeżyjmy je w atmosferze ciepła i życzliwości, wśród rodziny. A być może któregoś dnia dojedziemy do Betlejem, żeby samemu odwiedzić to miejsce gdzie narodził się Bóg, tego wam i sobie życzę.

0 komentarze:

Podsumowanie

9.12.15 Natalia Dżunik 0 Comments



Bilans podróży:
-8 dni
-31 kierowców
-3800 km
-4 kraje (Polska, Niemcy, Czechy, Francja)
-miliony jednostek dobroci ludzkiej




Po powrocie usiadłyśmy z herbatą pooglądać zdjęcia i dopadło nas ogromne rozczarowanie... Nie oddają tego co widziałyśmy! Ale są pamiątką, wystarczy. Pocztówki lądują na ścianę, żeby nieustannie przypominać o szaleństwie.

Kiedy poszłam do sklepu na zakupy, wyszłam prawie z niczym. Przecież wszystko mam, co mi jeszcze potrzeba? Idąc ulicą odruchowo patrzę na rejestracje samochodów sprawdzając skąd jadą, ten nawyk jeszcze na długą chwilę mi pozostanie. Jest zupełnie inaczej kiedy nie mam na plecach całego dobytku, czuję się jak ślimak bez domku. To dobrze, bo znaczy że mam gdzie spać i czeka na mnie dach nad głową z prysznicem.

Nie ma słów które mogłyby opisać naszą wdzięczność dla ludzi których spotkałyśmy, zabrakłoby ich też dla opisania przeżyć: radości, strachu, zmęczenia, zaskoczenia.
Ja czuję, że znalazłam to po co jechałam. Skompletowałam rozbitą całym rokiem pracy i zawrotnej prędkości zdarzeń duszę, załatałam pajęczynkę pęknięć na porcelanie serducha. Nie przeżyłam jednego momentu w którym nagle świat stał się lepszy, ale nawet na zdjęciach widzę, że w drodze powrotnej inaczej się uśmiecham. I tak jest najlepiej, kiedy serce zmienia się powoli w procesie. Kiedy ostatniej nocy stwierdzam, że jestem strasznie szczęśliwa, chociaż zmęczona i ledwo żywa.

"Ciągnij mnie" :)

Inga okazała się wspaniałą towarzyszką podróży, a to strasznie ważne na autostopie, bo tam kryzys złapie na pewno i wtedy potrzeba, żeby ktoś ciągnął dalej. Sytuacje mogą być po prostu beznadziejne, a nadzieja nie może umrzeć. Jednego można być pewnym, tam w końcu wyjdzie prawdziwy charakter człowieka i wszelkie maski opadną, bo nie będzie już sił na ich podtrzymywanie.


To przede wszystkim była podróż łamania stereotypów, jechałyśmy z ludźmi z którymi gdybyśmy wiedziały kim są nigdy byśmy nawet nie wsiadły, a którzy okazywali nam ogromną dobroć. Nauka na przyszłość- nie można traktować wszystkich grupowo.
Dla mnie też cały trip rozpoczął w życiu ogromną lekcję nadziei i tego żeby nigdy, przenigdy się nie poddawać, bo a nuż za zakrętem trafi się niesamowita okazja! I oczywiście ogromna szkoła zaufania do Szefa, że nie zginiemy, że jeśli lilie polne są tak piękne i nic im nie brakuje to jak mogłoby zabraknąć czegokolwiek nam? Nie byłyśmy nigdy głodne, prawie zawsze czyste, ale przede wszystkim zdrowe! Miałyśmy gdzie spać i nie trzeba było się niczym martwić.

Polecam przepiękną, spaloną słońcem Francję, czyste jak spod igły Niemcy i zachwycającą Pragę (ale nie na autostop, bo się nie wydostaniecie stamtąd).

I przede wszystkim AUTOSTOP! Całym sercem! Przekonajcie się jak niewiele wam potrzeba, jacy ludzie są dobrzy, poznajcie wiele różnych osobowości towarzysząc im przez chwilę w drodze do ich celów! Mam świadomość, że to nie podróż dla wszystkich, jest niewygodna, wymagająca, bardzo pierwotna. Prawdopodobnie osoby zamknięte w sobie nie będą się czuły tam dobrze, bo kierowcy zabierają często żeby nie zasnąć i w końcu wyłączyć radio i tu wkraczamy my z tasiemcowatymi opowieściami o studiach, przygodach, szaleństwie. Można tam na pewno poznać siebie i swoje granice, swoje największe lęki (nasze w ciągu jednego tripu był zupełnie różne!), ale też zachwycić się tym co spotyka po drodze, zobaczyć inne miejsca i zrozumieć, że
Jeśli możesz sobie coś wymarzyćmożesz to zrobić”  
Walt Disney
 Nagle świat nie ma granic, wszystko można osiągnąć tylko potrzeba czasu (jakbyśmy miały ze 2 dni więcej byłby i Paryż!). Nie wraca się stamtąd takim samym człowiekiem.

0 komentarze:

#9 Trudna droga do domu

6.12.15 Natalia Dżunik 0 Comments


Długo nie spałyśmy, może ze 4 godziny. Ciężko było, bo wszyscy imprezowicze wyli do księżyca jak wściekli, więc niski komfort odpoczynku. Miałyśmy wstać o brzasku dnia, ale nie miałyśmy sił i ostatecznie przekimałyśmy do 6. Ze wschodu słońca nici, bo były chmury, więc nawet żal nam nie było. Powoli zaczęłyśmy wygrzebywać się ze śpiworków i kątem oka zauważyłam, że ktoś chodzi obok placu zabaw, ale ponieważ nie wyglądał jakby miał zamiar nas wyganiać to zlekceważyłam go. Spałyśmy na gumowym podłożu pod drabinkami. W pewnym momencie zaalarmował mnie szum, Inga zaśmiała się tłumacząc mi, że to zraszacze. Pakowałyśmy śpiwory do pokrowców, szum ucichł. Parę sekund później woda prysnęła tuż obok nas. Do głowy nam nie przyszło, że zraszacze włączają się po kole i grupami, a właśnie teraz nadszedł czas na tą grupę najbliżej nas. Wystraszone odskoczyłyśmy w stronę drabinek. Możliwe, że włączył je ten sam człowiek, który chodził obok placu zabaw, bo teraz śmiał się z nas obserwując wszystko z balkonu obok. Miło z jego strony, że poczekał aż wstaniemy i dopiero włączył mechanizm.

Wyruszyłyśmy na Most Karola, zobaczyć niecodzienny widok, kiedy prawie nikogo tam nie ma. Skorzystałyśmy z okazji i poprosiłyśmy jakichś niedobitków imprezowych o zdjęcie. Niestety wspaniale to się nie prezentujemy, bo mało snu po nas bardzo widać, a też coś nie mogłyśmy się z chłopakiem dogadać i zdjęcie można skomentować tylko „HĘ?!”.
Nocni imprezowicze

Tak jak założyłyśmy śniadanie zjadłyśmy na zamku, patrząc na panoramę Pragi. Liczyłyśmy na wschód słońca, ale taras zamku nie jest skierowany na wschód...
-Kto buduje taras z którego nie widać jak wstaje dzień?!
Jeszcze raz obeszłyśmy ciekawsze zabytki. Godzina naprawdę nam sprzyjała, prawie nie było turystów!
Mimo wszystko trzeba było się zbierać. 
Gdzie jest Wally?

Katedra była tak wysoka, że najłatwiej oglądało się ją leżąc...




Mój organizm miał naprawdę dość, po ciężkiej nocy i funkcjonował na zasadzie „Szybko zanim zrozumiemy, że nie mamy sił!”. Czyli albo zrobię coś bardzo sprawnie, albo wcale. Długo błąkałyśmy się szukając dobrej linii metra, Ingę nawet opuścił entuzjazm związany z tym, że miała jechać po raz pierwszy w życiu. Całą podróżą była raczej rozczarowana:
-I co? To już? Nic nie widać, hałasuje jak wściekłe… E, marne to.-No, a czego Ty się spodziewałaś?

Po dotarciu na ostatnią stację odwiedziłyśmy jeszcze centrum handlowe i kupiłyśmy bułki i kawę- nasz prawdopodobnie ostatni posiłek za granicą.
Najedzone i prawie rozbudzone poszłyśmy szukać wylotówki na Polskę. Trudno nie było, bo znajdowałyśmy się w miejscu z którego raczej nie dało się nigdzie indziej wyjechać, ale coś było nie tak. Jeździło mało aut, a jeszcze mniej skręcało na wyjazd, wszystkie jechały do miasta... Postanowiłyśmy szukać dalej, być może kawałek dalej była inna wylotówka...
Parę zakrętów dalej faktycznie droga łączyła się z większą zjazdówką, ale wciąż coś było nie tak. Inga zdążyła godzinę pospać na poboczu, a nikt się nie zatrzymywał. Zdecydowałyśmy się iść dalej.
I tak błądziłyśmy dobre 3 kilometry po ślimakach zjazdów próbując iść poboczem i co chwile wycofując się, bo chwilami pobocza nie było, a droga była zbyt niebezpieczna żeby ją przejść z plecakiem.
Nie wiem ile czasu minęło, ale naprawdę zaczęłyśmy wątpić, że wyjdziemy. Dotarłyśmy pod sam znak informujący o starcie autostrady, dalej nie mogłyśmy iść, bo na autostradzie łapać nie można.

Stałyśmy na miejscu wyłączonym z ruchu, co też średnio bezpieczne było, ale nie miałyśmy innej możliwości. I... to okazało się najlepsze wyjście. W końcu zatrzymał się Czech mówiąc, że zabierze nas bo stoimy strasznie niebezpiecznie (no co on nie powie!). Podrzucił nas może z 30 km na stację i zostawił. Tym razem łapała Inga na wjeździe na stację, na próbowałam spać. Ciężko mi to szło, bo samochody przejeżdżały z dużym hukiem, poddałam się po chwili i wstałam. Bogu dzięki! Bo jakiś kilometr dalej stał samochód który zatrzymał się dla nas. Inga nie mogła go zauważyć bo stała tyłem do niego. Złapałyśmy plecaki i ostatkiem sił dobiegłyśmy do niego. 

Kierowca okazał się sympatycznym Słowakiem (naprawę Czesi nie biorą na stopa...), dużo opowiadał o sobie mieszanką polsko-słowacko-angielską. 

-Dokąd Pan jedzie?
-Do dziewczyny :)

Widzimy, że ma rybkę to pytamy o nią:

-W Boga wierzę, ale w Kościół nie. Jan Paweł II to mój friend.
-Pana kto?
-No friend, ja się z nim kumpluję!

Paradoksalne podejście ma do religii, ale ze świętymi się przyjaźni, dobre i to.
Podwiózł nas aż do Hradec Kralowe nadkładając dla nas drogi. Żeby nie było zbyt łatwo zaczęło padać, ale następny samochód złapałyśmy od razu. Tym razem zabrała nas dziewczyna jadąca w odwiedziny do chłopaka. Mówi płynnie po angielsku, więc łatwo się dogadać. 
-Zabrałam was, bo już nie mogę słuchać radia i boję się że zasnę. Mało spałam w nocy, bo mieliśmy występy. 
Jest szczudlarką, to jej hobby. Jej chłopak też jest, na samochodzie ma naklejkę z reklamą na której właśnie jej chłopak robi piruet w powietrzu. 
Słysząc z jak daleka jedziemy i jakiego mamy dziś pecha daje nam bułki.
-Mój chłopak nie lubi jak biorę ludzi na stopa, boi się o mnie, ale o dziewczyny nie powinien być zły.
Dojeżdżamy do Nachodu, a jej chłopak jadąc przed nami przeprowadza nas przez miasto na wylotówkę, ponieważ w mieście są jakieś remonty i nie dałybyśmy rady. Dziękujemy im bardzo.

Jesteśmy pod granicą, to już praktycznie Polska... Strasznie się cieszymy, ale okazuje się że nie będzie tak prosto. Nikt nas nie chce zabrać, jedzie mało aut i już zupełnie się łamiemy. Zmęczenie się odzywa i dokłada swoje...
Po 2 godzinach idziemy kawałek dalej, już za znak graniczny. Znowu okazuje się to idealną decyzją, od razu zatrzymuje się auto... na niemieckich rejestracjach. 
Zabiera nas małżeństwo, które ma rodzinę na Śląsku i jedzie w odwiedziny. Po drodze przystajemy na stacji:
-Dziewczyny jakie hot-dogi chcecie?
-Ależ nie trzeba, nie jesteśmy głodne.
-Nie ma mowy, my jesteśmy na wakacjach, no jakie smaki sosów?
Obydwoje mają świetne poczucie humoru i nie wiadomo czy my zabawiamy ich opowieścią czy oni nas dygresjami dodawanymi między słowami. Podróż zbyt szybko się kończy!
Wysiadamy w Kłodzku. Do Ząbkowic została ostatnia prosta. Zabiera nas dwóch chłopaków, jada do Dzierżoniowa. Pytają czy nic nam nie brakuje...
-W sumie jedzenia mamy aż za dużo, ale skończyła nam się woda.
Zatrzymujemy się w Bardzie i dostajemy po 1,5 litra na głowę.
-Przecież my już prawie w domu jesteśmy, nie trzeba tak dużo!
-Musicie pić żebyście nie padły, weźcie.
Zawożą nas prosto na rynek w Ząbkowicach. 
-Jakbyście chciały kiedyś pozwiedzać Szczeliniec dajcie znać! My ze Szczytnej jesteśmy, pojedziemy razem!
Są tak sympatyczni, że naprawdę bierzemy numery.
Jest niedziela, godzina 17, tuż przed Mszą w jednym z kościołów, więc na nią idziemy z obawy, że nie dotrzemy do Wrocławia na czas. Trochę nie wpasowujemy się w otoczenie, zmęczone, ledwo żywe z plecakami większymi od nas siadamy w ławce. W sumie trochę brudne też byłyśmy...

Po Mszy upieram się i pokazuję Indze chociaż Krzywą Wieżę- tylko na tyle mamy czas. Idziemy na 8-kę i łapiemy stopa. Zabiera nas młode małżeństwo. Znów opowiadamy wszystko, a opowieści nabierają formę wspomnień i czuje się że przygoda się kończy...
Kątem oka zauważamy różańce na ich palcach, więc wspominamy o Maciejówce. Też są z Wrocławia i wiedzą o czym mówimy. Wysadzają nas dokładnie pod moją bramą (szaleni ludzie!). Może z litości, słysząc jak dawno w domu nie byłyśmy... Wysiadamy, zabieramy plecaki i obiecujemy się odezwać i wysłać zdjęcia na meila.
Jesteśmy w domu. 
Taka radość z powrotów 

0 komentarze:

Przepis na udane święta

1.12.15 Natalia Dżunik 0 Comments


Przepisy kuchenne dzielą się na te zwykłe i te trochę magiczne. Te zwykłe czas przygotowania potrawy zamykają maksymalnie w paru godzinach, te niezwykłe ciągną się dniami i przywodzą na myśl tajemnicze zaklęcia... Uwielbiam czytać, że mięso musi moczyć się w occie dwa dni po czym jeszcze całą noc leżakować w przyprawach, że nalewkę zlewa się po 20 dniach, a w międzyczasie dodaje 20 liści wiśni (dlaczego tak dokładnie 20?!). Im dłużej coś się przygotowuje tym ważniejsze, smaczniejsze, a na pewno bardziej wyczekane to się wydaje. Tak naprawdę już czekanie dodaje smaku, nawet jeśli to tylko psychologiczna pułapka to ciężko zaprzeczyć, że działa.

Boże Narodzenie to świąta niebanalne. Przede wszystkim pięknie oprawione, zarówno dekoracjami, muzyką czy potrawami. Pora roku też im sprzyja, bo szybko zapadające wieczory rozświetlane są dziesiątkami światełek, co dodaje klimatu. Nie ma drugich tak klimatycznych świąt, zapewne dlatego tak je uwielbiamy...
Do tak ważnego i pięknie celebrowanego czasu warto się przygotować. Stąd mój autorski przepis na to, żeby świeta były jeszcze bogatsze w treści i przeżycia. To składniki przeze mnie przetestowane i zatwierdzone jako działające, więc z całego serca je polecam.

1. Pierniki
U mnie w domu istnieje tradycja, że powolne przygotowania do świąt startują razem z pieczeniem pierników. Dlaczego? Bo dzieje się to zawsze w okolicach pierwszego weekendu grudnia, ponieważ pierniki muszą swoje postać żeby zmięknąć. Niby zwykłe wydarzenie, a tak naprawdę rytuał. Pieczenie trwa sporą część popołudnia i angażuje wszystkich, choć tak praktycznie nie ma takiej potrzeby, ale każdy ma w tym jakąś swój udział. I nie chodzi tutaj tylko o efekt kulinarny, a przede wszystkim o tą wspólnotę przy pracy, celebrację czynności i symboliczną wymowę wydarzenia. Od tego momentu wiadomo, że czekamy na święta. Gdzieś w domu unosi się dyskretnie korzenny zapach, bo pierniki schowane (żeby nikt ich nie podjadał) czekają na swoje wielkie wejście na stół wigilijny. Machina przygotowań startuje i powoli się rozkręca, jednak nigdy przed piernikami.

Jako pierwszy składnik mojego przepisu na święta dorzucam właśnie pierniki, ale nie o nie konkretnie tutaj chodzi, a o jakiś uroczysty, tradycyjny gest startu fizycznych przygotowań świątecznych. Myślę, że warto mieć swój własny, a nie pozwalać wystartować w maratonie świątecznym witrynom sklepów, ani piosenkom w radio. Być niezależnym od tego całego szaleństwa marketingowego, samemu stanowić o celebracji i smakowaniu świąt, nie dać się wkręcić w bieg zakupów, promocji, czy kaprysów pogody to coś co bardzo sobie cenię.

2. Postanowienie
Jest coś wyjątkowego w sile charkteru, która pozwala pewnym rzeczom mówić "nie". Żeby ją mieć, tak jak każdą inną siłę, trzeba po prostu ćwiczyć. I tutaj nadarza się doskonała do tego okazja. Odmówienie sobie czegoś na dłuższą chwilę przed świętami, sprawia że potem świętowanie jest jeszcze radośniejsze, bo cieszymy się także z włąsnego sukcesu w wytrwałości, ale też i końca "czasu próby". Czy trzeba to robić właśnie wtedy, kiedy można spróbować w każdym innym momencie roku? No pewnie, że nie trzeba, ale przed świętami oczekuje praktycznie wszystko. Każdy sklep w jakiś sposób zaznacza czas oczekiwania, stroją się ulice, kościoły, zmienia się muzyka, nawet pogoda czasem próbuje dołożyć piękna... To naprawdę dobry czas, bo otoczenie sprzyja atmosferze napięcia i wyczekania, wtedy nie jest się samemu. Także w podejmowaniu postanowienia, wielu ludzi właśnie wtedy stara się coś zmienić, czegoś sobie odmówić, a wszystko po to żeby potem świętować jeszcze mocniej! ;)

3. Roraty
Całe życie wychowywałam się na roratach wieczornych i byłam absolutnie pewna, że to jedyna słuszna ich forma. Dzisiaj już wiem, że pierwotnie odbywały się one rano i wiele kościołów ma takowe w ofercie. Ma i Maciejówka. Godzina jest skandaliczna, bo na 6:30 to nawet do pracy nie wstaję, ale właśnie to dodaje im smaku i takiej nutki szaleństwa. Pamiętam, że ostatnio kiedy na nie po omacku szłam, z nieprzytomności potykałam się o własne nogi. Ciężkie to było, ale w drodze powrotnej wstawał świt... a tego widoku nie da się zapomnieć.
Strasznie marudzę na te roraty, bo trudno się wstaje, potem człowiek nieprzytomny, ale usłyszałam kiedyś (w odpowiedzi na to moje marudzenie) bardzo prostą obietnicę: im więcej razy wstaniesz i uda Ci się być na roratach, tym lepiej potem święta przeżyjesz. I... coś w tym jest, bo każde czekanie jest niewyspane. Kiedy czekamy na coś (kogoś) często nie możemy spać, niespokojne nerwy nie odpuszczają i sen nie przychodzi, a potem chodzi się jak widmo w dzień.
Więc postaram się wstać, tyle ile mi się uda. Żeby dodać wyjątkowego smaku.

4. #jeszcze5minutek
Znam to, aż za dobrze. Każdego ranka powtarzam w półśnie szukając budzika bez otwierania oczu. Jeszcze żebym powtarzała to raz, to może bym tak nie rościła sobie praw do bycia ekspertem w odsuwaniu drzemki, ale u mnie jednego ranka takich drzemek może być i z 15... nie, nie wszystkie słyszę.
Dlatego rekolekcje Ojca Szustaka od razu mnie kupiły, bo to takie życiowe to "jeszcze 5 minut". Swojski klimat i pora taka że wszyscy będziemy oglądać to jeszcze w łóżku, a wtedy każdy jest niewyjściowy i bardzo naturalny.

Podobno specjalnych rewolucji życiowych ma nie być, ale jeśli ja zacznę wstawać po tych 5 minutach to to już będzie potężna zmiana dla mnie. Łatwiej będzie mi się wstawało z myślą, że coś przygotowane dla mnie czeka, to miłe uczucie i całkiem dobra motywacja do wstawania ;)

Po pierwszych odcinkach widać, że podejmowane tematy są proste i zawierają samą esencję  życia: wykorzystanie chwil, uważniejszego patrzenia na wszystko...
Polecam, bo jest krótko, na temat i w fajnej formie (czyli praktycznie jak zawsze u o. Szustaka).


W moich przygotowaniach to by było wszystko. Tyko tyle, 4 składniki. Wiele i niewiele, tak akurat.
Zmieszać i wykonywać, zgodnie z terminowością. Po 3 tygodniach przewidywany efekt (można odliczać zapalając świece na wieńcu).

0 komentarze: