Jak świętować 11 listopada?

11.11.15 Natalia Dżunik 0 Comments



Jak to powstaje w świadomości?

Przez lata 11 listopada kojarzy nam się z apelami w szkole, gdzie teatralnym wymownym gestem, zrywa się papierowy łańcuch wiszący na mapie Polski lub z grobową miną recytuje wiersze o tym jak zniewoleni byliśmy i jak upragnioną wolność odzyskaliśmy. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że praktycznie świętujemy (może raczej pasowałoby tu słowo „upamiętniamy”) niewolę, a o wolności wspominamy gdzieś na końcu licznych historii upadków Polskiej niepodległości. Czy na pewno tak to powinno wyglądać? Wiadomo, że o ludziach, którzy o wolność walczyli wspomnieć trzeba, to naturalne, ale coś nie chce mi się wierzyć, że takie scenariusze świętowania widzieli oni walcząc o swobodę.

 W co szczęśliwszych placówkach szkolnych  trafi się koncert pieśni patriotycznych. I Bogu dzięki! Bo są piękne, warto je znać, a i samo wspólne śpiewanie już coś w człowieku porusza i zmienia. Mamy ich bardzo dużo i obejmują wiele aspektów, od smutku niewoli, przez tęsknotę, do radości zwycięstwa, tak że prześpiewując parę „przeżywamy” piękną historię ze zdrową dawką nastrojów nie pomijając kluczowej (moim zdaniem) radości.

Co dalej?

Kończąc lata szkolne obserwujemy, że jest tylko gorzej. Nie wiedzieć  czemu święto od dwóch lat dla wielu jest okazją do powiedzenia co dziś im w Polsce nie przypada do gustu. Trzeba podkreślić: nikt im tego nie broni, wręcz jest to potrzebne, ale czemu akurat wtedy, kiedy warto by się cieszyć i uczcić pamięć tych, którzy oddali swoje życie korzystając z tego, czego im brakowało najbardziej (czyt. wolności). Nie możemy dzień później wylewać żali? Żeby jeszcze odbywało się to w formie żarliwej dyskusji, a niestety często kończy się licznymi zamieszkami, tak że 11 listopada nad większymi miastami latają helikoptery, a na co drugiej ulicy spotkać można patrol policji. Gdzieś w okolicach rynków organizowane są pochody i demonstracje, rzadko pokojowe.  Znów aż ciśnie się na usta: „Czy na pewno tak to powinno wyglądać?”.

Owszem powstaje piękny zwyczaj (miejmy nadzieję już niedługo będzie tradycją) wywieszania za oknami barw państwowych. I czy to ważne, że dlatego że zostało nam sporo flag po Euro 2012? Nikomu w szafki nie zaglądam, o źródło materiałów nie pytam, doceniam zaangażowanie w osobisty wkład w przeżywanie święta! Oby tak dalej, oby coraz więcej flag  tego dnia wisiało, stwórzmy sobie klimat i nastrój do przeżywania!

W wielu domach spotkać można grający w tle telewizor z sączącymi się obchodami , wprost z Placu przy Grobie Nieznanego Żołnierza w Warszawie, ale obejrzenie uroczystości czy włączenie jej żeby była gdzieś w tle dalekie jest od świętowania!

W głowie się nie mieści, że im Polacy przez wieki znani, jako jedni z większych imprezowiczów, z okazji do świętowania robimy bojkot, albo pełną powagi i smutku recytację historycznych porażek. Gdzie radość?! Przecież to nie święto „utraty wolności”, a odzyskania wolności!

Co można zrobić?

  • Może oprócz obejrzenia transmisji z Placu w Warszawie samemu znaleźć grób nieznanego żołnierza? Wbrew pozorom jest ich całkiem sporo. Na starych cmentarzach, czy też na tych nowszych są groby ludzi, często młodych z zaznaczoną organizacją, do której należeli np. ZHP. Młody wiek i zapewne odległa data wskazuje na nienaturalną śmierć… Albo po prostu zapalić znicz przy zbiorowym miejscu? Uhonorować pamięć tych, co za wolność oddali życie.


  • Wziąć udział w organizowanych tego dnia obchodach w mieście. Często jest ich wiele i wcale nie muszą być nudne! To koncerty pieśni patriotycznych, wystawy, przedstawienia, przebierane marsze, a nawet gry miejskie! Panele dyskusyjne czy po prostu wieczorki poetyckie. Zróbmy coś razem z innymi, przeżyjmy razem święto, bo chyba zapomnieliśmy, że najlepiej świętuje się w grupie, że żadne wspomnienia ani przeżycia nie smakują tak dobrze jak wśród przyjaciół, bliskich, czy po prostu innych ludzi, z którymi można podzielić się emocjami.


  • Zróbmy coś, co pozwoli nam uświadomić sobie „wolność”. Nie czujemy tego, na co dzień, bo przyzwyczailiśmy się do tego uczucia. Wielu z nas nie ma pojęcia, co znaczy być w niewoli, ale spróbujmy zrobić coś, przy czym czujemy się wolni. Poczuć wolność żeby móc  za nią podziękować. Idźmy w góry, stańmy na tarasie i zobaczmy potężną przestrzeń przed sobą, pojedźmy przed siebie, pobiegnijmy ile sił w dal, idźmy na niekończący się spacer nocą (kiedyś nie wolno było po 22 wychodzić…). A potem podziękujmy w duchu tym, którzy o to walczyli.

  • Złapanie gitary, zebranie przyjaciół i pośpiewanie w domowym zaciszu piosenek patriotycznych też będzie genialnym pomysłem! Teksty są w prawie każdym śpiewniku ogniskowym, chwyty też się łatwo znajdą z pewnością. Wykorzystajmy to, że ponad połowa naszego narodu potrafi śpiewać (toż widać w każdym programie typu "talent-show"), reszta niech śpiewa co najwyżej ciszej, ważne że z serca. 


  • Można też po prostu porozmawiać z dziadkami o tym jak było, pooglądać jakiś film historyczny (ostatnio mamy ich zatrzęsienie i jest w czym wybierać), spróbować przeżyć walkę razem z innymi. Albo pooglądać jakąś historię Polski w pigułce i zwiększyć tym samym swoją świadomość narodową. Tutaj pigułka, bardzo estetycznie i ciekawie zrobiona:




  • Wersja hard: idźmy na Mszę, szczególnie warto w tym dniu odwiedzić kościoły garnizonowe i przeżyć bardzo uroczystą Eucharystię. Najlepiej z obstawą chóru być może wojskowego! Tak osobiście mówiąc to nigdy nie czuję się bardziej patriotką niż wtedy, gdy śpiewam „Boże coś Polskę…”.

Opcji jest naprawdę dużo, każdy znajdzie coś dla siebie. Tylko przestańmy się zamykać i korzystać z dnia wolnego na pospanie, albo nadrobienie porządków, bo to, że mamy dzień wolny też nas zobowiązuje. Mamy go po to żeby go w całości dobrze wykorzystać świętując.





0 komentarze:

Odwieczny dylemat: iść szlakiem czy wytyczać nowy?

4.11.15 Natalia Dżunik 0 Comments


Jeśli pozwolicie, w podróżnych zapiskach zrobię chwilę przerwy i troszkę miejsca dla innych. Podróże są fascynujące i naprawdę potrafią wciągnąć (czyt. uzależnić). Stają się nieodłączną częścią życia i jak każdą inną rzecz, tak i tą podejmujemy w sposób rozpoznawalny tylko dla nas.  Okazuje się, że mamy w tym swój styl i swoje preferenecje, ale zawsze podążamy jedną z dwóch dróg- inaczej się po prostu nie da.

Pierwsza to wytyczanie nowych szlaków. Ekscytujące, pionierskie i... niebezpieczne? Tak jak to widzę.  Ciężko mnie skłonić do skrótów w lesie, uproszczeń szlaków i "fajniejszych rozwiązań". Raz dałam się namówić... Od tamtego momentu zaczęły dla mnie robić ogromną różnicę poziomice na mapie i zrozumiałam, że jak jest ich dużo w jednym miejscu to nie znaczy, że ktoś miał fantazję i narysował wiele. Po prostu tam jest stromo, a szlak wyginjący się w pokrętne S widocznie musi tak iść, bo prościej bezpiecznie się nie da.

Drugą drogą jest podążanie za kimś. Ogóle jest ona szeroko popularna i korzystamy z niej często, nawet jeśli słabo zdajemy sobie z tego sprawę... Idziemy po szlakach w górach za kimś kto był tam przed nami i ten szlak wytyczył, jedziemy drogą którą ktoś położył w ten, a nie inny sposób, podążając trasą według niego najlepszą, jedziemy komunikacją miejską przekonani, że tak będzie najszybciej (albo najlepiej i najwygodniej), bo ktoś taką drogę ustalił. Przykłady drogowe są dość banalne, ale warto też wspomnieć, że podążanie za kimś to po prostu czytanie instrukcji. Parzenie kawy, instalowanie oprogramowania, czy obsługiwanie sprzętu staje się jasne i proste dzięki nim. Wygodne prawda?
Wygodne i praktyczne. Po co mam robić coś, co komuś już się udało? Jeśli wykorzystam jego wiedzę, czas odkrywania nowych czynności przeznaczę być może na pójście krok dalej niż on. To trochę jak wykorzystanie dziedzictwa kogoś. Jak wspólne budowanie drabiny: wchodząc na stopnie przez kogoś już zamocowane, sami dokładamy nowe klepki...

Jest paru(?) ludzi którym zawdzięczamy mnóstwo szlaków, Pozwólcie, że wam o nich opowiem...

Większość dzisiejszych gości nie jest bardzo rozmowna, krótko i zwięźle mówią o sobie, przytaczając same fakty, a ja skupię się szczególnie na tych podróżniczych.

Pierwszy dżentelmen pochodzi z wioski,  jego rodzina zajmuje się rybołóstwem. Szybko przeprowadza się do miasta i zamieszkuje tam z bratem. Początkowo związany z firmą wodociągową wiele uczy się od swojego przełożonego. Po różnych doświadczeniach życiowych postanawia wyruszyć w niekończącą się podróż. To typ podróżnika-włóczęgi zarażającego swoją pasją innych (szybko wciągnął brata w swoją pasję). Nie przywiązuje się do miejsca, a do ludzi których poznaje po drodze, z którymi potrafi genialnie nawiązać kontakt. Zwiedził m. in. Turcję, Bułgarię, Grecję, okolice Morza Czarnego i zachodni Kaukaz.

Drugi gość do podróży odnosi się nieco inaczej... Sam nie podróżuje, ale ma świadomość jak ważne jest to dla innych. Dlatego buduje most. Może w miastach dziś tego nie czujemy, ale na wsiach często widać jak mocno brzegi rzeki potrafią dzielić przestrzeń. Mimo możliwości dzisiejszego świata nie każdy ma jeszcze swój most i często uzależnieni jesteśmy od mostów już powstałych... Z resztą, chyba każdy doswiadczył objazdów związanych z brakiem lub budową mostów... Właśnie takiemu problemowi wsi postanawia zaradzić nasz bohater, zostawiając pracę w przedsiębiorstwie, a z budowy mostu robiąc misję swojego życia.

Kolejny wspaniał podróżnik to autor (wytyczacz?) szlaku którym dzisiaj podróżują miliony ludzi (nie, to nie szlak na Giewont). Kiedyś szlak obejmował tylko Hiszpanię, dziś możemy nim zejść cały świat. Podróżować można pieszo, konno lub na rowerze, a wszędzie gdziekolwiek zatrzymamy się po drodze będziemy mile widziani. Z charakteru podobno był strasznym cholerykiem i zapalał się jak piorun, bardzo gwałtownie, ale też szybko gasł. Razem z najlepszymi przyjaciółmi tworzył słynną do dziś paczkę znajomych. W swoim życiu widział naprawdę wiele, a wspaniałych wydarzeń jakich był świadkiem ciężko mu nie zazdrościć. Ostatecznie zupełnie stracił głowę dla podróży.

Ostatni gość wyłamuje się ze swoim niesamowitym darem retoryki i genialnym piórem. Jako dziennikarz osiagnął chyba wszystko co można. Jego teksty czytali wszyscy, pisał także wystąpienia dla innych ze względu na swój wybitny talent. Jednak czytanie tego co pisał niczym nie równało się ze słuchaniem go.
Pochodził z Portugalii, a dotrzeć chciał aż do Maroka, jednak zdrowie mu na to nie pozwliło. Większość życia spędził we Włoszech, gdzie m. in. wykładał na uniwersytetach. Nazywa się Ferdynand, ale można go znaleźć również pod innym pseudonimem, powiedzmy "artystycznym".

Wiele różnych historii, każda droga inna, każde życie w jakiś sposób związane z podróżą. 
Panie i Panowie poznajcie proszę w odpowiedniej kolejności świetego Andrzeja, świętego Krzysztofa, świętego Jakuba i świętego Atoniego Padewskiego. Patronów podróżników.

To oni wytyczyli szlaki nie tylko fizyczne, ale też drogi życia osiągając świętość. To za nimi możemy iść patrząc na instrukcję jaką nam pozostawili albo przecierając własne trasy, bo świętość jest celem dla każdego z nas, a życie jest drogą. Zachęcam z całego serca do spotkania ich gdzieś w drodze i poznania. Właściwie nie tylko ich! Bo ludzi o których wiemy, że są święci i są związani z podróżami jest wiele, wiele wiecej (np. Piotr Jerzy Frassati- miłośnik gór)! Od nich szczególnie mocno możemy nauczyć się, co to znaczy "to właśnie droga, sama w sobie jest celem".

A Ty, który styl  podróży wybierasz?

0 komentarze: