#5 Kiedy myślisz, że już nic Cię nie zaskoczy...

26.8.15 Natalia Dżunik 1 Comments


Tym razem pobudka jest bardzo rześka. Wydychając powietrze pod nosem kłębią nam się chmurki pary wodnej, jest strasznie zimno. Podczas składania namiotu kostnieją nam palce, ja mam rękawiczki, ale mało pomagają. Bez śniadania idziemy łapać stopa, licząc że zagrzejemy się w samochodzie.

Jest po 7 i chyba niewiele ludzi chce nam zaufać, bo łapiemy około godziny. W końcu zatrzymuje się chłopak, ma ciemne czarne włosy i mocną opaleniznę, Inga rozmawia z nim (bardziej macha niż mówi) i woła mnie. Pakujemy się do samochodu, jesteśmy zdesperowane: jest nam zimno, jesteśmy, głodne i niewyspane. Muszę to podkreślić, bo wsiadamy do samochodu ze złożonymi siedzeniami tylnymi i pralką zajmującą większą część przestrzeni. Inga wciska się obok pralki i bierze plecaki, w sumie pod nimi tonie. Ja wsiadam do przodu, który wygląda jakby stado myszy walczyło o paczkę krakersów. No trudno. Musimy tylko dojechać, trochę daleko, ale bardzo dobrze nas podwiezie, bo zmienimy autostrady, mało kto tak jedzie, a tylko tak nam pasuje...

Szybki skan sytuacji: kierowca jedzie bez pasów, nie mamy lewego lusterka, prawe jest zbite, na całe auto huczy francuski hip-hop. No tragicznie nie jest. Proponuje nam papierosa, dziękujemy uprzejmie. Pali i już wiemy, to nie papierosy, to zioło... Całą drogę odpala szluga, a nam jest już w sumie wszystko jedno, byle jechać. Kończy się płyta i muzyka zmienia się na taką z filmów bollywood. Więc jeszcze raz: jedziemy z jarającym trawę arabem słuchającym hip-hopu, który kieruje bez pasów. Normalnie bym się załamała, albo całą drogę martwiła o życie, ale jest mi tak zimno (mimo włączonego ogrzewania na 20 stopni), że tylko siedzę i tworzę w głowie jakieś układy choreograficzne do muzyki. Na więcej nie było mnie stać.
Znowu porozumiewamy się tylko po francusku więc macha do mnie, że zjedzie z autostrady i nas zostawi w dobrym miejscu, tylko kupi kawę w McDonaldzie.

Podjeżdżamy do „domofonu”, okazuje się że jesteśmy za szybko, bo otwierają dopiero za 3 minuty i się zaczyna... Nasz kierowca mimo tego, że odpowiadam tylko „OK, aha, łi” na wszystkich intonacjach głosowych jakie przyjdą mi do głowy, czuje się bardzo zrozumiany, więc zaczyna przemowę. Coś chyba w stylu, że to jest Francja, tu wszyscy mają czas, a on musi wypić kawę. Po chwili się uspakaja i pyta czy jesteśmy rodziną pokazując na nasze oczy. Tłumaczę, że nie i słyszę Ingę z tyłu mruczącą pod nosem
-Wysiadamy przy najbliższej okazji
-To jest najbliższa okazja, przecież parkujemy pod Mackiem
Mimo wszystko zostajemy wierząc w dobre intencje... i nie mylimy się. Okazuje się, że Francuz zamówił 3 kawy, po jednej dla każdego! Możliwe, że pytał mnie jaką chcemy, bo sam miał cappuccino, a my espresso, ale kto by to zrozumiał...

Kawa od araba :)

To gdzie dalej?

Wyjeżdżamy z McDonalda i wysiadamy 200m dalej na parkingu, dostajemy kawy, cukier i pałeczkę do mieszania. Z wrażenia aż siadamy dokładnie tam gdzie wysiadłyśmy. Przecież mógł najpierw nas tu zostawić, a po kawę pojechać sam! Kolejny raz ludzka dobroć nas zaskakuje i dostajemy po nosie, za utarte stereotypy...

Stoimy w idealnym miejscu na wjeździe na autostradę i chwilę później zabiera nas jakiś starszy biznesmen. Język znów okazuje się barierą, do tego stopnia, że jest nam głupio, bo kierowca z całego serca próbuje się z nami dogadać machając. To pokazuje na radio zaznaczając, że to ulubiony piosenkarz, to na przywieszkę do kluczy tłumacząc, że to ulubiony klub piłkarski. Trochę się z nas podśmiewa, bo w odróżnieniu od poprzedniego przewoźnika zauważa, że ciągle powtarzam OK i nic więcej.

Wysiadamy na potężnej stacji, która w samym centrum budynku ma wystawę starej i nowej taksówki francuskiej (tej z filmu TAXI?). Stacja jest tak duża i skomplikowana, że miotamy się tam i z powrotem dwa razy obchodząc ją żeby znaleźć drogę wyjazdową.
W końcu stajemy i moje „bezbłędne” przeczucie się odzywa:
-Czuję, że będzie tutaj problem ze złapaniem czegoś
Jeszcze zanim się odwróciłyśmy zatrzymało się trzech chłopaków jadących do Pragi, ale z czystego rozsądku nie decydujemy się na podróż. 5 minut później jedziemy już z młodym małżeństwem. W końcu ktoś mówi po angielsku! Trochę rozmawiamy, ale głównie śpimy rozłożone na tylnych siedzeniach. Pomiędzy drzemkami podziwiam instalacje nawadniające pola kukurydzy (kto u nas podlewa kukurydzę?!) które przypominają potężne ważki unoszące się tuż nad uprawami...
Kiedy sił brak...

W pobliżu Strasburga pytamy czy mogliby nas gdzieś w mieście zostawić, bo chciałybyśmy pozwiedzać...
-Nie ma problemu, my mieszkamy w mieście, zawieziemy was.
Słysząc to wyobraziłam sobie, że mieszkają gdzieś na osiedlu, ale miałam nadzieję że chociaż wysadzą nas w okolicach centrum. Do głowy mi nie przyszło, że jedziemy z ludźmi mieszkającymi w SAMYM centrum, tuż przy maleńkim placu z ogromną karuzelą, skąd pieszo było może z 5 minut do katedry!
Obudziło się w nas dziecko :>
Obiad na bogato, bo nie jest
ważne co jesz, ale gdzie i z kim!

W ten sposób dostałyśmy się dokładnie tam gdzie chciałyśmy, czyli Pan Bóg zaplanował dla nas zwiedzanie Strasburga. A było co zwiedzać, oj było!
Przepiękne uliczki przystrojone kwiatami, zachwycająca katedra- taka jaką można zobaczyć na filmach francuskich (głównie historycznych), rzeka opływająca starówkę i zachwycające, stare budynki. Wszystko tam było piękne! Na każdym rogu robiłyśmy zdjęcie, a myśli o tym że powinnyśmy czym prędzej wyjeżdżać odganiałyśmy jak muchy.
My głodne, spragnione a tam tyle dobroci!

Prawie jak w Wenecji...
To miało być serduszko,
ale wiadomo o co chodzi
  
Ogromna katedra, Pan Bóg
mieszka na wypasie! :)
Witraże w katedrze
Wnętrze katedry

Twórczość własna
Zegar astronomiczny w katedrze
Nie wiemy jak to działało, ale wyglądało genialnie!

Uroczo!

Budynek wyglądający jak
część statku Piratów z Karaibów!
Piękne kawiarenki
Gdzieś tam mieszkali ludzie którzy nas tam dowieźli...

Uliczki...
Okna, wszystko zachwycało!


Ostatnie spojrzenie na karuzelę 
Tramwaj w Strasburgu


W końcu jednak rozum doszedł do głosu i skierowałyśmy się w stronę drogi wylotowej. Chociaż to za mocno powiedziane, bo przeszłyśmy dobre parę kilometrów, a drogi jak nie było tak nie było. Po dłuższym czasie doszłyśmy do granicy francusko niemieckiej (którą okazał się most), za którą ku naszemu przerażeniu rozciągało się niemieckie miasto Kehl.
Nie miałyśmy już zupełnie siły na dalszą wędrówkę, a plecaki ciągnęły nas do ziemi z ogromną siłą. Po drodze ja marzyłam o zimnym piwie z sokiem, a Inga o winie. Bez sił padłyśmy na najbliższe ławki i zaczęłyśmy szukać Wi-Fi chcąc sprawdzić jak daleko jest na wylotówkę z tego miasta. Inga coś klikała w telefonie, podczas gdy ja jednym uchem usłyszałam strzępek polskiej rozmowy. Obok nas na ławce siedziały dwie panie, takie jak na osiedlach w Polsce i rozmawiały po polsku. Z przypływu wdzięczności zmieszanej z entuzjazmem rzuciłam się do nich pytać jak stąd wyjechać. Wskazały nam drogę, okazało się że to niedaleko
-Tylko pilnujcie bagaży, bo tutaj tyle tałatajstwa się kręci... jak spuścicie chociaż na moment z oczu to już po plecakach!
Skąd się wzięły dwie polskie osiedlowe kumoszki na ławce pod granicą francuską, do dziś nie mam pojęcia, ale dla nas wtedy były jak skarb, dokładnie to czego potrzebowałyśmy żeby nie załamać się i iść dalej.
Poszukiwanie zajęły nam sporo czasu, więc zbliżała się noc, a my musiałyśmy dojechać pod Stuttgart, tam miałyśmy nocleg. Żadna z nas nie miała sił na spanie znów w namiocie.

Łapałyśmy na 3-pasmowej drodze jeszcze w mieście, ale tuż za światłami zaczynała się autostrada. Kilometr dalej przy stacji stało dwóch chłopaków też łapiących stopa. Nasza pozycja była strategiczna, bo to nas najpierw było widać, więc to nas pierwsze wezmą.
Po dłuższym czasie zatrzymał się busik na niemieckich rejestracjach.
Naszym kierowcą był wysoki postawny mężczyzna, trochę łysawy. Pomógł nam zapakować plecaki na tył i odgruzował przód z mnóstwa śmieci żebyśmy miały gdzie usiąść. Wsiadając Inga mruknęła tylko pytając czy na pewno mam gaz. Niemiecka rejestracja raczej gwarantowała bezpieczeństwo, ale no sylwetka kierowcy budziła wątpliwości...

Zaraz po ulokowaniu standardowo oceniam sytuację: no jest brudno, ale to nic o człowieku nie mówi, ma ciągle migającą nawigację, to wciąż żadna informacja, nawigacja ma ustawiony rosyjski język, to rodzi miliony pytań. Zamiast snuć czarne scenariusze oswajam strach i po prostu pytam, czy jest z Rosji i mieszka w Niemczech. Okazuje się, że nawigacja ustawiona jest na język bułgarski, który był kolebką rosyjskiego, a alfabet nie jest cyrylicą, a alfabetem bułgarskim. Nie wiem czy mnie to uspakaja.
Próbujemy się dogadać gdzie chcemy dojechać, ale jest duży problem, nie pamiętamy dokładnie nazwy mieścinki pod Stuttgartem, nie wiemy też z której jest strony. Nawigacja nie może nic takiego znaleźć, a nasza mapa dokładnością nie grzeszy... W końcu Bułgar widzi, że sobie nie radzimy i podaje nam swoją mapę- dużo dokładniejszą. Próbuje też nam pomóc pochylając się nad nią i... nie opanowuje kierownicy. Tuż przed barierką reflektuje się, że zjechał zupełnie na bok! To była wisienka na torcie naszego przerażenia. Przy prędkości 100 km/h wjechanie w barierkę byłoby tragiczne...

Jedziemy dalej i zjeżdżamy z autostrady, nie bardzo rozumiemy dlaczego. Wjeżdżamy w góry, a droga przypomina tą którą wjeżdża się w Górach Stołowych, nieustannie powtarzające się S.
Postanawiam pokonać strach rozumem, jeśli miniemy pierwszy parking w lesie i pojedziemy dalej, znaczy że nie ma złych zamiarów. Inga ściska mnie mocno za rękę. Cedzę do niej stanowczo przez zęby:
-Jak się boisz to się módl!
Wiem, że kierowca nas nie rozumie, ale nie wypada przy nim po polsku dyskutować... Mijamy wszelkie parkingi i jedziemy dalej, ja przyjmuję zdanie rozumu- jesteśmy bezpieczne, i zaczynam podziwiać teren na jakim się znajdujemy.
Mianowicie przejeżdżamy przez całe pasmo górskie Schwarzwaldu. Chwilę później okazuje się, że gdzieś na autostradzie jest korek więc nawigacja wyznaczyła trasę opcjonalną... Trochę dyskutujemy o Niemcach i ich kraju mijając ryneczki miast wypoczynkowych. Z każdej strony mamy piękne widoki.
-Niemcy nie są piękne, są czyste. Tutaj ludziom wpaja się pedanterię od urodzenia, nikt nic nie wyrzuca tak o, tylko do koszy. Ludzie są tutaj bardzo pracowici, ale nie są szczęśliwi. Biegają tylko od domu do pracy, może w piątek zrobią coś więcej. Stać ich na drogie samochody, ale co z tego kiedy nie mają czasu żeby nimi gdzieś pojechać...
O bardzo ważnych rzeczach mówi... Trasa okazuje się prawdziwą perłą, bo widzimy typowy niemiecki krajobraz, żeby było jeszcze piękniej oświetlony zachodzącym słońcem. Robimy zdjęcia telefonem Ingi, po chwili słyszymy
-Ten telefon... szajse. Mój jest dobry, SONY robi piękne telefony, tamten się psuje, pokażę wam jak zrobię zdjęcie zachodu.
Inga się oburza:
-Co szajse! Dałam za niego 800 zł, będzie mi tu krytykował...
Zatrzymujemy się specjalnie na drodze tam gdzie widać panoramę, żeby zrobić zdjęcie. W jednym z miasteczek na stromej drodze pod górę wyskakują nam prawie pod koła dwie starsze panie, a Bułgar zatrzymuje się spokojnie, po chwili rusza dalej. Ja już wiem, że jedziemy z niesamowicie dobrym, spokojnym i cierpliwym człowiekiem. Mówię to Indze, która odpuszcza odmawianie każdej modlitwy jaka jej przyjdzie na myśl i zaczyna rozglądać się dookoła.
W kolejnym mieście doznaje olśnienia i słyszę:
-Już wiem! Już wiem o co chodzi z autostopem! Tu nie chodzi o dojechanie do celu, a o drogę. To sama droga jest celem.
Ze wzruszenia prawie się tam popłakałam... Zrozumiała! Nie musiałam jej tego tłumaczyć, zrozumiała i poczuła sens autostopu. Pięknie się jeździ z takimi ludźmi, bo wtedy dużo łatwiej o wdzięczność i radość z prostych rzeczy. Udało się zarazić szaleństwem kolejną osobę :)
Widoki z trasy
Niemieckie miasteczka
Panoramy górskie
   
Dojeżdżamy do Stuttgartu i na wstępie wita nas samolot lądujący nam nad głowami (tuż obok autostrady jest lotnisko). Jest już zupełnie ciemno i okazuje się, że jesteśmy 50 km za daleko. Nasz kierowca zjeżdża na najbliższą stację, tankuje i wręcza nam paragon, tłumacząc przy tym strukturę adresu, żebyśmy dały konkretnie znać gdzie jesteśmy.
-Czemu nie mówiłyście wcześniej gdzie jechać?! Zawiózłbym was, teraz nie mogę się cofnąć!
-Nie znałyśmy dokładnego adresu...
-Niech po was przyjadą i nie wsiadajcie z nikim do auta, jest już za późno żeby z nieznajomymi jechać! 
Zdumiewająca troska zmieszana z solidnym kazaniem zupełnie nas zaskakuje... No więc siedzimy na krawężniku jak dwie sieroty i czekamy, chłopaki już po nas jadą, ale zajmie to z pół godziny. Zaczepiają nas ludzie pytając czy nam nie pomóc, musimy wyglądać naprawdę wątle. Podchodzi też dziewczyna w naszym wieku, pyta co się stało i czemu siedzimy po ciemku pod stacją. Rozmawiamy z nią chwilę, okazuje się że była kiedyś w Taize. Zapewniona o tym, że mamy gdzie spać odchodzi. 

W końcu docieramy na miejsce. Nocujemy w mieszkaniu służbowym pracowników budowy. Dostajemy własny pokój, ciepłe jedzenie i spełniają nam się marzenia o piwie i winie. Do 1 w nocy opowiadamy o wszystkim co nam się przytrafiło, chociaż siedzimy tam już tylko siłą woli, bo zmęczenie mocno daje się we znaki.


Plan jest taki, że wyjeżdżamy następnego dnia koło południa w stronę Pragi, którą chcemy zwiedzić nocą...

1 komentarze:

#4 Czasem słońce, czasem deszcz (tym razem deszcz)

11.8.15 Natalia Dżunik 0 Comments

Gdzieś w nocy budzę się i słyszę to czego najbardziej się obawiałam- deszcz. Nasz namiot jest funkcjonalny i w sumie ma wszystko czego oczekuje się od namiotu (może tylko przestrzeni w środku mu brakuje), ale podczas rozkładania nie mogłyśmy ustalić czy powinien mieć tropik, czy nie... W każdym bądź razie, w worku z częściami tropiku nie było. Brak tropiku oznacza tylko jedno, kiedy dotknie się mokrego materiału zaczyna przemakać i woda wlewa się do środka.
Słysząc deszcz wiedziałam jak będzie wyglądał poranek (trudno nie było domyślić się że obudzimy się w kałuży), ale póki nie czułam że cokolwiek mam mokre postanowiłam udawać, że nic się nie dzieje i spać dalej.

Poranek do najlepszych nie należał: przemokły nam śpiwory, karimaty i wszystko to w czym spałyśmy. Na szczęście plecaki pozostały suche! Ciężko było się ruszyć, bo ciągle dotykałyśmy mokrego namiotu, który jakby oklapnął przez noc (wygląda na to, że jeszcze czegoś brakowało w szkielecie...). Poszłyśmy na modlitwę (z palącą intencją, żeby wyszło słońce!) i śniadanie, a po nim ustaliłyśmy plan. Wyjechać trzeba było możliwie najszybciej jak się da, żeby dojechać jak najdalej. Z drugiej strony trzeba wysuszyć namiot i śpiwory, a nad nami gęste chmury, wracając jedziemy na północ czyli jesteśmy w możliwie najcieplejszym miejscu mapy, tylko słońca nigdzie nie widać.
Pocztówka z Taize, kościół i Pismo Św. po japońsku!

Lilie wodne i wysuszone jezioro w Taize
Plan, planem priorytetem była kawa. Ustawiłyśmy się przy okienku, pierwsze w kolejce i knujemy strategię, coś o funduszach (mamy całe 8 euro), kierunku jazdy i tym, że wszystko nam zmokło. Przysłuchuje się nam siostra (widać, że rozumie po Polsku), w końcu zaczyna z nami rozmawiać i woła innych Polaków, bardzo miło słyszeć język polski w gąszczu lingwistycznym.
Wracamy na pole namiotowe, pod dachem, obok pryszniców przepakowujemy plecaki i przebieramy się (ciągle padała mżawka).
Podchodzi jakaś starsza Pani:
-Dziewczyny, macie problem z namiotem? Bo ja zabrałam mnóstwo dodatkowych rzeczy, więc mogę wam dać suche ciuchy,
-Jak Pani chce żeby Pani skarpetki pojechały do Polski, to pewnie, że weźmiemy! Bo my zaraz wyjeżdżamy... :)
Skarpetek nie zabieramy, ale sam gest niesamowicie podnosi nas na duchu. Ogólnie kawa, ciepły prysznic, suche ciuchy bardzo poprawiają mi nastrój i znowu mogę zdobywać świat, Inga trochę mniej, to jeden z tych momentów kiedy jedna drugą ciągnie motywacyjnie.

Wracamy na pole namiotowe i... wychodzi słońce. Rozkładamy wszystko, na płocie, na ziemi, wszędzie gdzie się da.

Wyschnie? :(

Odwracamy namiot na lewą stronę, wylewamy wodę i rozkładamy go jak żagiel na rurkach ze stelaża. Konstrukcja godna inżyniera, tato byłby ze mnie dumny! Trochę trzeba podtrzymywać, ale wiatr idealnie suszy wszystko. Niestety tylko my rozumiemy co robimy. Podchodzi sąsiadka z namiotu obok:
-Dziewczyny nie pomóc wam? Bo widzę, że sobie nie radzicie.
-Nie, niee, my już namiot składamy, ale dziękujemy bardzo.
Nie przekonałyśmy jej, stoi i patrzy, po chwili przynosi gumowy młotek i pożycza na chwilę (jakbym wiedziała, że go ma- poprosiłabym), ale dalej nie odchodzi.
Podchodzi jakiś chłopak:
-Może wam pomóc rozkładać?
-Niee, my już składamy, tylko najpierw suszymy go.
-Ale to czarne powinno być na dole żeby namiot stał...
-Ale my go składamy, nie rozkładamy, wiemy co robimy.
-Ja wam zaraz pokażę podobny namiot do waszego na polu, to zobaczycie jak ma wyglądać
Ja nie złożę namiotu, ja?!
-My go SKŁADAMY, a teraz SUSZYMY
-Widzę, że sobie nie radzicie, pomogę wam
-Jestem prawie inżynierem, wiem co robię...
-Prawie, to w sumie widać :)
-Damy radę i koniec.

Doceniam chęć pomocy, ale no, wiedziałyśmy co robimy, chociaż na to nie wyglądało. Może też nie wyglądałyśmy dość poważnie, bo żeby szybko wysuszyć chustkę zawiązałam sobie ją jak pelerynę supermana. 

Gorliwy pomocnik odszedł dopiero jak zobaczył spakowany namiot. Chyba wtedy nam uwierzył...
Słońce świeciło 10 minut i to zupełnie wystarczyło żeby wszystko całkowicie wyschło! Spakowałyśmy plecaki, zjadłyśmy obiad, nabrałyśmy wody pitnej i wyruszyłyśmy na drogę wyjazdową. Miło było być w miejscu przez chwilę, ale nie taki jest cel naszej podróży...
Ostatni posiłek i w drogę...

Za nami ostatni widok jaki zapamiętamy z Taize :)

Okazało się, że do Taize przyjechałyśmy z dziwnej strony, tłukąc się przez wioseczki, kiedy z drugiej strony jechała całkiem ruchliwa droga krajowa, ale widocznie tak miało być. Tą właśnie ruchliwą drogą postanowiłyśmy wrócić, mając nadzieję że ktoś nas zabierze. Tak bardzo się myliłyśmy...
Nikt nie chciał się zatrzymać, samochody mijały nas, a ludzie udawali, że nas tam nie ma.
-Może nie mamy stąd wyjeżdżać?
-Jak to nie mamy wyjeżdżać? Przecież nie mamy więcej czasu na bycie tutaj...
Przeszłyśmy dobre 5 km z plecakami, jak na złość akurat teraz chmury zniknęły na dobre i paliło słońce. Doszłyśmy do skrzyżowania z inną drogą, co było dobrym rozwiązaniem, teraz jechało tamtędy dwa razy więcej samochodów. Niestety dalej iść nie mogłyśmy, bo pobocze zastąpił mur, a nad nim widniały skały. Ulokowałyśmy się tuż za mostem w bardzo marnym miejscu, samochody tylko teoretycznie miały gdzie się zatrzymać i naprawdę zabranie nas wymagało dobrej woli. Dalej nie zatrzymywał się nikt, a łapałyśmy już ponad 2 godziny. Powoli robiło się późne popołudnie.
-Pan Bóg na pewno szykuje dla nas kogoś wyjątkowego zobaczysz
Skomentowała Inga, ale nadzieja powoli nas opuszczała. Na rozbicie namiotu nie było za bardzo szans w takim miejscu, musiałyśmy stamtąd wyjechać.
Kiedy traci się nadzieję jest to idealny moment na spełnianie marzeń... Zatrzymało się auto, starsze małżeństwo zapakowało nas i zabrało ze sobą. Byli uroczymi ludźmi, pojedynczymi słowami po angielsku opowiadaliśmy nawzajem o sobie, my o podróży, oni o tym kim są i gdzie mieszkają.
W pewnym momencie odwraca się kobieta i nieśmiało mówi
-My to auto kupiliśmy parę minut temu, piękne prawda?
Nieruchomiejemy ze stresu, my takie okurzone, wpakowałyśmy się do nowiusieńkiego Alfa Romeo...
Zostawiają nas przy wyjeździe na autostradę i żegnają się serdecznie.
Jesteśmy w dobrym miejscu, ktoś na pewno nas zabierze. Tym razem ludzie są bardzo kontaktowi, machają że niestety jadą w inną stronę, albo że nie mają miejsca. Stoję z kartką i sama cieszę się do nich jak głupek, jestem strasznie wdzięczna że wyjechałyśmy z tamtego miejsca. Przejeżdża kobieta i kiwa głową, że nie ten kierunek, a ja komentuję na głos
-O Pani wyglądała miło, mogłabym z Panią jechać, ale kobiety rzadko zabierają jak jadą same, no trudno... Następnym razem nas Pani zabierze.
Inga odwraca się w stronę plecaków i woła mnie, dokładnie ta sama kobieta zaparkowała na parkingu obok nas, ale żeby to zrobić musiała na niego wjechać od strony wyjazdu. Czuję się jakby mnie usłyszała. Mówi, że trochę źle stoimy i zabierze nas niedaleko ale łatwiej będzie stamtąd łapać dalej. Pakujemy się, mówi, że zabierze nas do „Bą”. Cokolwiek to jest, jedziemy, nie pomyślałyśmy nawet żeby podać mapę i zapytać gdzie to...

Wyjeżdżamy na wyjazd z autostrady w Baune, już tu byłyśmy, właściwie to już tu raz utknęłyśmy. Zagadkowi Francuzi zupełnie inaczej piszą i wymawiają nazwy miast... Wysiadamy i robi nam się słabo, słońce prawie zachodzi, lepiej byłoby spać gdzieś na stacji, ale nic tu takiego nie ma. Jest tylko parking i toaleta (swoją drogą przy suszy jaką mają we Francji toaleta ze spłuczką na bardzo wrażliwą fotokomórkę jest ciekawym pomysłem, ponieważ w czasie wizyty woda spłukuje się dobre 10 razy...).
Jeszcze zanim zaczynamy łapać zatrzymuje się tir wyjeżdżający na autostradę i woła nas. Dziwne, bo stoi na środku drogi i czeka na nas. Inga biegnie pytać dokąd, a ja zauważam tablicę i kraj „RO”- Rumunia. Macham na Ingę żeby wysiadała, że nawet jak koleś jedzie do Wro, nie jedziemy! Chwilę później sama patrzy na tablice i jest nie mniej przerażona. Na szczęście jechał w zupełnie inną stronę. Próbujemy łapać stopa aż do zachodu słońca, łapiemy też balony przelatujące nad nami, ale ani auta, ani balony nie chcą nas zabrać.

Poddajemy się i szukamy miejsca na namiot. Nie wiem czego szukam, ale nigdzie nie czuje się bezpiecznie i strasznie marudzę. Do wyboru mamy pola z harcującymi po nich dziesiątkami zajęcy, ostatecznie lokujemy się na jednym, ale znajdują nas jakieś dwa chłystki na motorach. Próbuję po dobroci się dogadać czy możemy tu mieć namiot, ale ani słowa po angielsku nie rozumieją i zaczynają ostro cwaniaczyć. Inga wściekła szuka przekleństw w rozmówkach (dlaczego ich nie tłumaczą?! przecież to mowa potoczna...), ja po prostu zabijam ich wzrokiem. Czekamy, aż odjadą, zbieramy namiot i przenosimy się. Decydujemy się na romantyczną miejscówkę przy kolorowo podświetlanej fontannie, naprzeciwko hotelu Novotel (całkiem burżujsko). Jest idealnie, tuż przy ludziach, ale za krzakami więc mamy spokój, a rano pozbieramy się szybko i nikt nas nie zauważy... W popłochu zgubiłyśmy maleńką część namiotu przez co Inga przywiązuje go do płotu. Konstrukcja jest solidna, jestem pod wrażeniem, medal McGavera dla niej!

Rozkładając namiot mówię, że nie spodziewałam się po niej takiego hartu ducha i tak ogromnej wytrzymałości, naprawdę ją podziwiam, podróż nie jest łatwa i przewidywalna, a radzi sobie genialnie! Sporo rozmawiamy o tym jakiego charakteru wymaga autostop i co nas do tej pory najbardziej zmęczyło, wkurzyło czy po prostu złamało. Inga przyznaje się:
-Byłam strasznie wściekła na Ciebie jak szukałyśmy tego miejsca na namiot, bałam się bo było coraz ciemniej.
-Wiem, słyszałam. Ja za to w Taize psychicznie byłam nie do życia, marnym byłam wtedy kompanem podróży.

Zasypiamy zmęczone, mając nadzieję, że nie będzie znowu padać.

0 komentarze:

#3 Znaleźć dom na końcu świata

9.8.15 Natalia Dżunik 3 Comments

Tournus, ciemna noc, zrywa się Inga:
-Natalia zbieramy się!
-Gdzie?!
-Nie wiem!
-Dlaczego?
-Bo będzie padać
-Inga widzę wszystkie gwiazdy, nie ma ani pół chmury, idź spać!
-No dobra
Epicka prostota tego dialogu rozbraja mnie do dzisiaj. :D Ja bałam się zasnąć, ale spałam jak kamień, za to Inga zasnęła szybko, ale spała niespokojnie i właśnie w ten sposób się to objawiało.

Gdzieś nad ranem dzwoni budzik, mniej więcej równo ze świtem. Protestuję.
-Nie wstanę dopóki mnie słońce nie wygoni ze śpiwora, zimno jest.
Zasypiamy, znowu budzi mnie Inga.
-Natalia, rower na Ciebie leci!
Podnoszę się, przytomność umysłu mam na poziomie dobrego kaca, ale faktycznie! Ścieżką ponad nami jechał francuz i akurat na naszej wysokości potknął się o coś i wpadł w krzaki z rowerem. Nie dość, że przerażony upadkiem to wystraszył się jeszcze bardziej kiedy zobaczył nas. Wstaje i coś do nas mówi, ale zupełnie bezcelowo, nie rozumiemy nic, a i tak z zaskoczenia nie potrafimy dobyć z siebie słowa. Po chwili odjeżdża, wraca godzinę później, znowu nas budzi, szuka coś w krzakach bo zgubił przy upadku. 
Za każdym razem kiedy sobie o tym przypominamy (a nie zawsze są to stosowne momenty) wybuchamy niekontrolowanym śmiechem :D Po drodze słyszałyśmy, że Francuzi na mężów to przereklamowany hit, ale jak wzgardzić takim co sam wpada do łóżka (cóż, że z rowerem)?:)

Ostatnia próba wstania, budzę się i widzę ogromny statek wycieczkowy, ale półprzytomna nie potrafię tego zrozumieć, budzę Ingę:
-Inga! Wyspa płynie!
Płynąca wyspa :)

Jest koło 8, słońce w końcu wstaje, zbieramy się, jemy i idziemy. Ostatnia prosta do Taize!
W Tournus idziemy zwiedzić maleńkie Opactwo, w kościele słyszymy kanony z Taize (jesteśmy tak blisko!), widzimy znane nam z Maciejówki ikony. Siedzimy i wycieramy ukradkiem łzy, zdecydowanie z radości...
Opactwo
Znajoma ikona
Krypty
Inga- jak ślimak :)
Miasteczko budzi się do życia, wszędzie widać Francuzów z długimi bagietkami- niosą świeże bułki na śniadanie:) Jest tak jak w przeuroczych filmach o Francji, wszystko jest małe i takie... francuskie. 
Kolejny kościółek
Francuskie uliczki 
Idziemy na wylotówkę, długa droga przed nami pnie się do góry, mało kto tamtędy jedzie. W końcu zatrzymuje się starszy pan, sam nas pyta:
-Do Taize? Wsiadajcie!
Podwozi nas kawałek. Jesteśmy na bardzo górzystym terenie, który dzielnie poskromili Francuzi budując tam maleńkie wioseczki i urocze zamki wystające z morza lasów. Wysiadamy i dalej idziemy sporo pieszo, wszyscy kierowcy pokazują że są stąd i wjeżdżają na prywatne winnice. Znaki mówią, że do Taize jest tylko 10 km, ale bardzo wątpimy że damy rade dojść, coś jest nie tak. Po drodze głaszczemy pięknego konia, który akurat stoi przy drodze.

Przeurocze zameczki
W końcu zabiera nas młode małżeństwo, nawet nie pytają dokąd jedziemy, nie mówią po angielsku. Dojeżdżamy z nimi na miejsce, na pewno nie doszłybyśmy pieszo, jest ciepło, a droga wije się przez wiele wiosek i jeszcze więcej górek, z naszymi plecakami trasa niewykonalna. Wysiadamy, a nasi kierowcy zawracają (zawieźli nas tu specjalnie?!). Wszystkie wioski które widziałyśmy były zupełnie wyludnione, podczas gdy w Taize trafiamy akurat na modlitwę południową, schodzą się setki ludzi. Modlitwa jest niesamowitym przeżyciem, ogromna przestrzeń kościoła i mnóstwo języków i narodowości, ale co z tego? Wszyscy wiemy, że łączy nas wspólny mianownik, wiemy dla Kogo tu jesteśmy lub Kogo szukamy.

Kolacja, czyli jak niewiele człowiekowi do szczęścia potrzeba
Po modlitwie w zakwaterowaniu pomagają nam chłopaki z Polski, jeden jest nawet z Wrocławia, a drugi kojarzy doskonale Malinę (naszego duszpasterza akademickiego)! Umyte, najedzone, z rozbitym namiotem i schowanymi bezpiecznie plecakami, ruszamy robić zdjęcia i zwiedzać teren, jest piękna pogoda.
Ciężko nam uwierzyć w to, że tam jesteśmy- głęboko we Francji (jeszcze przedwczoraj byłyśmy w Polsce!), mając parę euro i z zaspokojonymi wszelkimi potrzebami.
Kolacja dostarcza nam kolejnych endorfin- w końcu mamy ciepły posiłek, w dodatku przepyszny, choć banalnie prosty!
Bo nam nie uwierzą, że byłyśmy!
Selfie z Taize musi być!


Przepiękne domki w Taize
Resztę dnia spędzamy poznając zaułki Taize. To wyjątkowe miejsce. W sposób zaskakująco naturalny łączy ludzi różnych narodowości, wyznań, gustów, wieku, zwyczajów, temperamentów, przekonań i pewnie wielu innych rzeczy. Co więcej, każdego przybysza rozwija i prowokuje do poznania siebie i Boga, a przede wszystkim docenienia prostoty życia.
Nasze duszpasterstwo ma tutaj swoje korzenie i widać to na każdym kroku, te same lampy i ikony, ten sam klimat... To ogromne zaskoczenie dla nas- być na drugim końcu Europy i czuć się jak w domu!

Po wieczornym nabożeństwie zupełnie wyczerpane kładziemy się spać.

3 komentarze:

#2 Autostopu piękno wszelakie

8.8.15 Natalia Dżunik 4 Comments


Wysiadłyśmy na stacji gdzieś pod Dortmundem i przywitał nas deszcz. Ogarnęłyśmy się, dopakowałyśmy i poszłyśmy łapać na wylotówkę ze stacji. Ja w czerwonej deszczówce, Inga w niebieskiej, jednego mogłyśmy być pewne- było nas widać. Tylko godzina była mało sprzyjająca bo niewiele samochodów wyjeżdżało ze stacji, było koło 6.
Zawsze ciężko jest zacząć, jak już się jedzie i łapie kolejne auto danego dnia, to wychodzi to zupełnie naturalnie, ale start nie jest łatwy. Bo dlaczego Ci ludzie mieliby nas w ogóle zabrać? Dlaczego mieliby okazać nam dobroć? Jadą do swojego celu, zajęci swoimi sprawami, po co mieliby kogoś zapraszać w swoje życie, chociażby na chwile...

Razem z nami, kawałek dalej stopa łapie kobieta. Ubrana zbyt elegancko jak na stopa, ale wciąż nie wyzywająco, ma małą torbę. Chwilę później poddaje się i idzie pytać każdego kierowce tira. Wydaje nam się, że właśnie zaczyna dzień pracy...
Ostatecznie zabiera nas Niemiec, przedstawiciel firmy produkującej buty, jedzie na spotkanie pokazać towar. Opowiadamy o Taize i ku naszemu zaskoczeniu kojarzy to miejsce! Mówi, że jest katolikiem i opowiada o swojej wspólnocie. Jedzie niedaleko, ale nam po drodze, niestety tam gdzie powinien nas wysadzić leje rzęsisty deszcz.
„Spieszycie się? Jak nie, to zabiorę was ze sobą, a potem wysadzę bliżej tam gdzie powinnyście być. Spotkanie potrwa tylko pół godziny”
 No pewnie, że jedziemy! Okazuje się, że spotkanie ma w maleńkiej mieścince, nad której rynkiem na stromym zboczu pnie się winnica.


Właściwie winnice są wszędzie dookoła, a restauracje mają na dachach ogromne beczki z których rozlewają wino. Pierwszy raz w życiu widzimy winnicę, nawet nie zauważamy jak długo go nie ma, po prostu patrzymy.

Wraca i zabiera nas specjalnie na górę, żeby pokazać panoramę miasteczka, wyciągamy aparaty żeby uchwycić widok, a on staje na środku ronda, akurat tam najlepiej było widać :) W drodze na autostradę zatrzymujemy się w polu.
„-Jak tu jesteśmy musicie mieć zdjęcie w winnicy!”.
 Próbujemy niedojrzałego jeszcze winogrona, robimy zdjęcia i jedziemy dalej. Bierzemy od niego e-mail- wyślemy zdjęcia z podróży.



Pusty parking i ja- sytuacja
prawie beznadziejna
Wysadza nas na stacji skąd zabiera nas małżeństwo mieszkające w Anglii, nie łapiemy dłużej niż 20 min. Z przyzwyczajenia szukam drzwi po złej stronie samochodu :D Jedziemy maleńkim kamperem, siedzimy na kanapie bez pasów dobre 2 metry za siedzeniami kierowcy i pasażera. Kobieta usilnie szuka na mapie drogi, gdzie nas wysadzić i jak mają jechać dalej, wracają do kraju, ale koniecznie chcą jechać przez Luksemburg. Pytamy dlaczego
„-Cała Europa tam tankuje, mają najtańsze paliwo!” 
Wysadzają nas na ogromnej stacji i jadą dalej.

Jest dobrze, stoi trochę tirów, jeżdżą samochody, jak dobrze pójdzie zaraz będziemy we Francji. Jak tylko kończymy jeść stacja pustoszeje, nic nie jedzie, idziemy do tria na polskich rejestracjach.







Kawa w tirze- najlepiej:)
Nie może nas zabrać, nie ma zlecenia, ale może kawę wypijemy? Cieszę się, że Inga poznaje gościnność polskich tirowców, bo jest bardzo charakterystyczna: kawę zawsze zrobią :)
Sprawdzamy mapy na googlach, też zabieramy meila żeby podrzucić wspomnienia.
„-Nie boicie się? Ja bym się bał! Chociaż we dwie to zawsze raźniej, raz wiozłem dziewczynę, jechała sama, przerażona była, bo raz źle wsiadła i musiała uciekać.” 
W życiu nie pojechałybyśmy same...
Kierowca pyta przez radio czy ktoś by nas nie zabrał, ale nikt nie jedzie na Francję. Wysiadamy i łapiemy na wylocie z parkingu. Jakiś czas później widzę, że cały czas wywołuje kierowców przez radio, co tłumaczy czemu każdy tir przejeżdżając trąbi na nas, chyba chcieli nam dać znać że wiedzą o nas czy coś...



Ostatnie zdjęcie w Niemczech
W końcu jedziemy już z Francuzem. Mówi w każdym innym języku tylko nie angielskim, więc głównie macha do nas, a ja przetrząsam francuskie rozmówki. Denerwuje się, że rząd Francji to mafia bo wszędzie stawiają radary drogowe. Mówi że ma sąsiada Polaka (zabawna jest ta mieszanka francuskiego, rosyjskiego i niemieckiego, ale rozumiemy się) i że Polska to „wódka i kiełbasa krakowska”. W szoku aż proszę żeby powtórzył, bo powiedział to po polsku! :D Taka nasza sława... Przekraczamy granicę i od razu widać, że Niemiecki dryg się skończył, a Francja jest... przede wszystkim żółta. Otaczają nas wypłowiałe barierki drogowe, spalone od słońca pobocza i pola. Wysiadamy tuż przed Metz. Ogromna stacja, mnóstwo rodzin z dziećmi, tirów i ludzi. Decydujemy się na posiłek, a w tym czasie wszyscy się rozjeżdżają...
„-Zauważyłaś że ilekroć coś jemy wszyscy wyjeżdżają ze stacji?! Następnym razem łapiemy od razu”
Pogoda jest kapryśna, wieje mocny wiatr, który przegania chmury, co chwile pada i pali słońce na zmianę, płaszcze wyciągamy z 8 razy, zawsze za późno. Mamy dość, decydujemy się odpuścić Paryż, jedziemy prosto do Taize. To na południu, przynajmniej będzie ciepło.

Łapiemy długo stopa, nikt nie jedzie w kierunku Lionu, albo nie chcą zabrać. Doczepia się do nas kierowca tira, chyba z Włoch, nie ma miejsca, nie jedzie w naszą stronę, ale stoi obok nas, a mi w rozmówkach co chwile miga pytanie „Czego Pan tu szuka?”. W końcu odchodzi. Zabiera nas Belg, jedzie bardzo daleko, aż do Dijon. Mówi piękną angielszczyzną i po drodze opowiada o okolicy.
„-Tutaj była Joanna D'arc, kojarzycie? A tutaj przebiegał front drugiej wojny światowej, dlatego wszędzie są kartonowe figury żołnierzy, mnóstwo ludzi zginęło...” 
Opowiada trochę o Francji, tłumaczy numery na francuskich rejestracjach.
„-To numery regionu, np. centrum Paryża to 75, a okolice, to od 92 do 96. Jest taka pijacka gra, wywołuje się numer, trzeba go odwrócić i powiedzieć jaki to region, kto zgadnie- pije. Wierzcie lub nie, nigdy nie piłem alkoholu.” 
Baune, wtedy nie wiedziałyśmy,
że jeszcze tam wrócimy...
Śpimy na zmianę z Ingą, najpierw ona z tyłu, potem zamieniamy się miejscami. Wysiadamy, znów ogromna stacja, czuć, że jesteśmy dużo niżej- jest bardzo ciepło. Łapiemy od razu w beznadziejnym miejscu, ale obie stwierdzamy: jak będą chcieli zabiorą i stąd. I mamy racje, łapiemy Francuza, który obraża się kiedy pytamy go o to czy mówi w innym języku niż francuski. Zero zrozumienia, napisał że podwiezie nas 50 km, nie mam pojęcia czy w dobrą stronę. Wysiadamy już za autostradą, tuż przed wjazdem na nią, jesteśmy w Baune. Nikt nas nie chce zabrać dalej autostradą. Obok jest tylko parking i toaleta, zero cywilizacji. Utknęłyśmy.
Jesteśmy dość blisko celu, wypadałoby znaleźć drogi krajowe. Idziemy do McDonalda, fakt, że od tyłu, ale płotu to się nie spodziewałyśmy... Kto ogradza McDonalda?! Przerzucamy plecaki, Inga przecenia płot który ugina się i sprowadza ją na ziemię :D Sprawdzamy jakie inne przekąski mają Francuzi i idziemy łapać gdzieś na drogę. Jest wieczór, trzeba koniecznie coś znaleźć.

Sam zaczepia nas młody Francuz- Alexis. Musimy wyglądać niewyraźnie. Zrobioną roboczo mapą porozumiewamy się gdzie chcemy dotrzeć.
Genialny pomysł Ingi, mapa sprawdzała się doskonale!
Zabiera nas w kierunku Chalon-sur-Saone i wysadza przy hotelu w razie jakbyśmy nie złapały nic. W duchu się śmiejemy, przecież mamy tylko 20 euro...
Idziemy sporo pieszo, ale okazuje się, że kawałek dalej na zatoczce zatrzymał się dla nas samochód. Młody Cygan (miał może z 16 lat!) ubrany w nienaganną koszulę, ze złotym zegarkiem i sygnetem na ręce zabierze nas na wyjazdówkę w stronę Tourne. Nie mamy wyjścia- wsiadamy i przygniata nas fala jego perfum, właściwie nie fala, lawina. Ruszamy, coś uparcie stuka, auto ledwo jedzie.
„Nie dojedziemy, rozsypiemy się po drodze, no nie dojedziemy!” mam w myślach, chyba z wrażenia zapomniałam się modlić- co mam w zwyczaju jak ktoś jest podejrzany. Próbuję go zagadać, ale słabo mówi po angielsku. Cały czas rozmawia przez telefon, rozumiem co 6 słowo i wiem że mówi o nas- co mnie jeszcze bardziej przeraża. „Sprzeda nas na kawałki, okraść nawet nie ma z czego przecież...”
Okazuje się, że wysadza nas idealnie, a na parkingu czeka na niego kolega i razem jadą dalej. Dostajemy po nosie, lekcja tolerancji i wiary w ludzi, bo jak się okazuje marnie z tym u nas, nie mógł nas lepiej podwieźć!
Ostatnia prosta, jest ciemno, idziemy poboczem, wątpimy że ktoś się zatrzyma, ale nie widzimy miejsca na rozłożenie namiotu... Chcemy dotrzeć do Tourne i koniec.
„-Myślisz, że tu umrzemy?
-Głupio by było, być tak blisko Taize i umrzeć, chociaż tam dojedźmy.”
Zabiera nas busikiem chłopak wracający z festynu dobroczynnego, wraca po 3 dniach zmęczony, dziękujemy, że się zatrzymał
„Nie ma sprawy, to po drodze, przecież i tak jadę.”
W Tourne szukamy miejsca do spania, jest koło 23, Inga chce zapytać czy mogłybyśmy spać u kogoś w ogrodzie, ale chyba nikt nam nie zaufa tak późno. Dochodzimy do znaku kempingu idziemy w tamtą stronę, ale to dużo za daleko, nie mamy siły. Jesteśmy koło rzeki. Pytam jakiegoś chłopaka, czy jakbyśmy tam spały to policja nas nie zgarnie. Rozmowa jest zabawna, bo on pisze w komórce, po francusku, tłumaczy na angielski, ja odpowiadam po angielsku (dzięki Ci translatorze Google!). Rozumie, że potrzebujemy tylko miejsca do spania, bo wszystko mamy.
„To ja was zabiorę, znam ciche, spokojne miejsce, z tamtej strony rzeki”
Jest 23, jakiś kolo w moim wieku chce mnie zabrać w ciche spokojne miejsce... nooo nie. Zapalają mi się wszystkie lampi kontrolne.
„Dzięki, my w sumie już zmęczone jesteśmy, położymy się, tu jest ok”.

Tej nocy śpimy bez namiotu, bałam się go tam rozkładać, a noc jest ciepła. Indze bardzo nie podoba się ten pomysł, ale przekonuje ją że szybciej się obudzi i usłyszy zagrożenie w ten sposób. W sumie jest pięknie, niebo pełne gwiazd, bez chmur, obok spokojna rzeka, niedaleko duży most oświetlony, śpimy pod parasolem wierzby. Tylko trochę nad nami jakaś impreza na parkingu, ale taka jest cena spania w centrum. Zasypiam z  gazem w ręce, co i tak jest bezcelowe, bo za każdym razem kiedy się budzę okazuje się że mi wypada.
W takich okolicach się śpi milordzie!

Prawie po królewsku :)

4 komentarze: