#5 Kiedy myślisz, że już nic Cię nie zaskoczy...
Tym razem pobudka jest bardzo rześka.
Wydychając powietrze pod nosem kłębią nam się chmurki pary
wodnej, jest strasznie zimno. Podczas składania namiotu kostnieją
nam palce, ja mam rękawiczki, ale mało pomagają. Bez śniadania
idziemy łapać stopa, licząc że zagrzejemy się w samochodzie.
Jest po 7 i chyba niewiele ludzi chce
nam zaufać, bo łapiemy około godziny. W końcu zatrzymuje się
chłopak, ma ciemne czarne włosy i mocną opaleniznę, Inga rozmawia
z nim (bardziej macha niż mówi) i woła mnie. Pakujemy się do
samochodu, jesteśmy zdesperowane: jest nam zimno, jesteśmy, głodne
i niewyspane. Muszę to podkreślić, bo wsiadamy do samochodu ze
złożonymi siedzeniami tylnymi i pralką zajmującą większą część
przestrzeni. Inga wciska się obok pralki i bierze plecaki, w sumie
pod nimi tonie. Ja wsiadam do przodu, który wygląda jakby stado
myszy walczyło o paczkę krakersów. No trudno. Musimy tylko
dojechać, trochę daleko, ale bardzo dobrze nas podwiezie, bo
zmienimy autostrady, mało kto tak jedzie, a tylko tak nam pasuje...
Szybki skan sytuacji: kierowca jedzie
bez pasów, nie mamy lewego lusterka, prawe jest zbite, na całe auto
huczy francuski hip-hop. No tragicznie nie jest. Proponuje nam
papierosa, dziękujemy uprzejmie. Pali i już wiemy, to nie
papierosy, to zioło... Całą drogę odpala szluga, a nam jest już
w sumie wszystko jedno, byle jechać. Kończy się płyta i muzyka
zmienia się na taką z filmów bollywood. Więc jeszcze raz:
jedziemy z jarającym trawę arabem słuchającym hip-hopu, który
kieruje bez pasów. Normalnie bym się załamała, albo całą drogę
martwiła o życie, ale jest mi tak zimno (mimo włączonego
ogrzewania na 20 stopni), że tylko siedzę i tworzę w głowie
jakieś układy choreograficzne do muzyki. Na więcej nie było mnie
stać.
Znowu porozumiewamy się tylko po
francusku więc macha do mnie, że zjedzie z autostrady i nas zostawi
w dobrym miejscu, tylko kupi kawę w McDonaldzie.
Podjeżdżamy do „domofonu”,
okazuje się że jesteśmy za szybko, bo otwierają dopiero za 3
minuty i się zaczyna... Nasz kierowca mimo tego, że odpowiadam
tylko „OK, aha, łi” na wszystkich intonacjach głosowych jakie
przyjdą mi do głowy, czuje się bardzo zrozumiany, więc zaczyna
przemowę. Coś chyba w stylu, że to jest Francja, tu wszyscy mają
czas, a on musi wypić kawę. Po chwili się uspakaja i pyta czy
jesteśmy rodziną pokazując na nasze oczy. Tłumaczę, że nie i
słyszę Ingę z tyłu mruczącą pod nosem
-Wysiadamy przy najbliższej okazji
-To jest najbliższa okazja, przecież parkujemy pod Mackiem
Mimo wszystko zostajemy wierząc w
dobre intencje... i nie mylimy się. Okazuje się, że Francuz
zamówił 3 kawy, po jednej dla każdego! Możliwe, że pytał mnie
jaką chcemy, bo sam miał cappuccino, a my espresso, ale kto by to
zrozumiał...
Kawa od araba :) |
To gdzie dalej? |
Wyjeżdżamy z McDonalda i wysiadamy
200m dalej na parkingu, dostajemy kawy, cukier i pałeczkę do
mieszania. Z wrażenia aż siadamy dokładnie tam gdzie wysiadłyśmy.
Przecież mógł najpierw nas tu zostawić, a po kawę pojechać sam!
Kolejny raz ludzka dobroć nas zaskakuje i dostajemy po nosie, za
utarte stereotypy...
Stoimy w idealnym miejscu na wjeździe
na autostradę i chwilę później zabiera nas jakiś starszy
biznesmen. Język znów okazuje się barierą, do tego stopnia, że
jest nam głupio, bo kierowca z całego serca próbuje się z nami
dogadać machając. To pokazuje na radio zaznaczając, że to
ulubiony piosenkarz, to na przywieszkę do kluczy tłumacząc, że to
ulubiony klub piłkarski. Trochę się z nas podśmiewa, bo w
odróżnieniu od poprzedniego przewoźnika zauważa, że ciągle
powtarzam OK i nic więcej.
Wysiadamy na potężnej stacji, która
w samym centrum budynku ma wystawę starej i nowej taksówki
francuskiej (tej z filmu TAXI?). Stacja jest tak duża i
skomplikowana, że miotamy się tam i z powrotem dwa razy obchodząc
ją żeby znaleźć drogę wyjazdową.
W końcu stajemy i moje „bezbłędne”
przeczucie się odzywa:
-Czuję, że będzie tutaj problem ze złapaniem czegoś
Jeszcze zanim się odwróciłyśmy
zatrzymało się trzech chłopaków jadących do Pragi, ale z
czystego rozsądku nie decydujemy się na podróż. 5 minut później
jedziemy już z młodym małżeństwem. W końcu ktoś mówi po
angielsku! Trochę rozmawiamy, ale głównie śpimy rozłożone na
tylnych siedzeniach. Pomiędzy drzemkami podziwiam instalacje
nawadniające pola kukurydzy (kto u nas podlewa kukurydzę?!) które
przypominają potężne ważki unoszące się tuż nad uprawami...
Kiedy sił brak... |
W pobliżu Strasburga pytamy czy
mogliby nas gdzieś w mieście zostawić, bo chciałybyśmy
pozwiedzać...
-Nie ma problemu, my mieszkamy w mieście, zawieziemy was.
Słysząc to wyobraziłam sobie, że
mieszkają gdzieś na osiedlu, ale miałam nadzieję że chociaż
wysadzą nas w okolicach centrum. Do głowy mi nie przyszło, że
jedziemy z ludźmi mieszkającymi w SAMYM centrum, tuż przy maleńkim
placu z ogromną karuzelą, skąd pieszo było może z 5 minut do
katedry!
Obudziło się w nas dziecko :> |
Obiad na bogato, bo nie jest ważne co jesz, ale gdzie i z kim! |
W ten sposób dostałyśmy się
dokładnie tam gdzie chciałyśmy, czyli Pan Bóg zaplanował dla nas
zwiedzanie Strasburga. A było co zwiedzać, oj było!
Przepiękne uliczki przystrojone
kwiatami, zachwycająca katedra- taka jaką można zobaczyć na
filmach francuskich (głównie historycznych), rzeka opływająca
starówkę i zachwycające, stare budynki. Wszystko tam było piękne!
Na każdym rogu robiłyśmy zdjęcie, a myśli o tym że powinnyśmy
czym prędzej wyjeżdżać odganiałyśmy jak muchy.
My głodne, spragnione a tam tyle dobroci! |
Prawie jak w Wenecji... |
To miało być serduszko, ale wiadomo o co chodzi |
Ogromna katedra, Pan Bóg mieszka na wypasie! :) |
Witraże w katedrze |
Wnętrze katedry |
Twórczość własna |
Zegar astronomiczny w katedrze |
Nie wiemy jak to działało, ale wyglądało genialnie! |
Uroczo! |
Budynek wyglądający jak część statku Piratów z Karaibów! |
Piękne kawiarenki |
Gdzieś tam mieszkali ludzie którzy nas tam dowieźli... |
Uliczki... |
Okna, wszystko zachwycało! |
Ostatnie spojrzenie na karuzelę |
Tramwaj w Strasburgu |
W końcu jednak rozum doszedł do głosu
i skierowałyśmy się w stronę drogi wylotowej. Chociaż to za
mocno powiedziane, bo przeszłyśmy dobre parę kilometrów, a drogi
jak nie było tak nie było. Po dłuższym czasie doszłyśmy do
granicy francusko niemieckiej (którą okazał się most), za którą
ku naszemu przerażeniu rozciągało się niemieckie miasto Kehl.
Nie miałyśmy już zupełnie siły na
dalszą wędrówkę, a plecaki ciągnęły nas do ziemi z ogromną
siłą. Po drodze ja marzyłam o zimnym piwie z sokiem, a Inga o
winie. Bez sił padłyśmy na najbliższe ławki i zaczęłyśmy
szukać Wi-Fi chcąc sprawdzić jak daleko jest na wylotówkę z tego
miasta. Inga coś klikała w telefonie, podczas gdy ja jednym uchem
usłyszałam strzępek polskiej rozmowy. Obok nas na ławce siedziały
dwie panie, takie jak na osiedlach w Polsce i rozmawiały po polsku.
Z przypływu wdzięczności zmieszanej z entuzjazmem rzuciłam się
do nich pytać jak stąd wyjechać. Wskazały nam drogę, okazało
się że to niedaleko
-Tylko pilnujcie bagaży, bo tutaj tyle tałatajstwa się kręci... jak spuścicie chociaż na moment z oczu to już po plecakach!
Skąd się wzięły dwie polskie
osiedlowe kumoszki na ławce pod granicą francuską, do dziś nie
mam pojęcia, ale dla nas wtedy były jak skarb, dokładnie to czego
potrzebowałyśmy żeby nie załamać się i iść dalej.
Poszukiwanie zajęły nam sporo czasu,
więc zbliżała się noc, a my musiałyśmy dojechać pod Stuttgart,
tam miałyśmy nocleg. Żadna z nas nie miała sił na spanie znów w
namiocie.
Łapałyśmy na 3-pasmowej drodze
jeszcze w mieście, ale tuż za światłami zaczynała się
autostrada. Kilometr dalej przy stacji stało dwóch chłopaków też
łapiących stopa. Nasza pozycja była strategiczna, bo to nas
najpierw było widać, więc to nas pierwsze wezmą.
Po dłuższym czasie zatrzymał się
busik na niemieckich rejestracjach.
Naszym kierowcą był wysoki postawny
mężczyzna, trochę łysawy. Pomógł nam zapakować plecaki na tył
i odgruzował przód z mnóstwa śmieci żebyśmy miały gdzie
usiąść. Wsiadając Inga mruknęła tylko pytając czy na pewno mam
gaz. Niemiecka rejestracja raczej gwarantowała bezpieczeństwo, ale
no sylwetka kierowcy budziła wątpliwości...
Zaraz po ulokowaniu standardowo oceniam
sytuację: no jest brudno, ale to nic o człowieku nie mówi, ma
ciągle migającą nawigację, to wciąż żadna informacja,
nawigacja ma ustawiony rosyjski język, to rodzi miliony pytań.
Zamiast snuć czarne scenariusze oswajam strach i po prostu pytam,
czy jest z Rosji i mieszka w Niemczech. Okazuje się, że nawigacja
ustawiona jest na język bułgarski, który był kolebką
rosyjskiego, a alfabet nie jest cyrylicą, a alfabetem bułgarskim.
Nie wiem czy mnie to uspakaja.
Próbujemy się dogadać gdzie chcemy
dojechać, ale jest duży problem, nie pamiętamy dokładnie nazwy
mieścinki pod Stuttgartem, nie wiemy też z której jest strony.
Nawigacja nie może nic takiego znaleźć, a nasza mapa dokładnością
nie grzeszy... W końcu Bułgar widzi, że sobie nie radzimy i podaje
nam swoją mapę- dużo dokładniejszą. Próbuje też nam pomóc
pochylając się nad nią i... nie opanowuje kierownicy. Tuż przed
barierką reflektuje się, że zjechał zupełnie na bok! To była
wisienka na torcie naszego przerażenia. Przy prędkości 100 km/h
wjechanie w barierkę byłoby tragiczne...
Jedziemy dalej i zjeżdżamy z
autostrady, nie bardzo rozumiemy dlaczego. Wjeżdżamy w góry, a
droga przypomina tą którą wjeżdża się w Górach
Stołowych, nieustannie powtarzające się S.
Postanawiam pokonać strach rozumem,
jeśli miniemy pierwszy parking w lesie i pojedziemy dalej, znaczy że
nie ma złych zamiarów. Inga ściska mnie mocno za rękę. Cedzę do
niej stanowczo przez zęby:
-Jak się boisz to się módl!
Wiem, że kierowca nas nie rozumie, ale
nie wypada przy nim po polsku dyskutować... Mijamy wszelkie parkingi
i jedziemy dalej, ja przyjmuję zdanie rozumu- jesteśmy bezpieczne,
i zaczynam podziwiać teren na jakim się znajdujemy.
Mianowicie przejeżdżamy przez całe
pasmo górskie Schwarzwaldu. Chwilę później okazuje się, że
gdzieś na autostradzie jest korek więc nawigacja wyznaczyła trasę
opcjonalną... Trochę dyskutujemy o Niemcach i ich kraju mijając
ryneczki miast wypoczynkowych. Z każdej strony mamy piękne widoki.
-Niemcy nie są piękne, są czyste. Tutaj ludziom wpaja się pedanterię od urodzenia, nikt nic nie wyrzuca tak o, tylko do koszy. Ludzie są tutaj bardzo pracowici, ale nie są szczęśliwi. Biegają tylko od domu do pracy, może w piątek zrobią coś więcej. Stać ich na drogie samochody, ale co z tego kiedy nie mają czasu żeby nimi gdzieś pojechać...
O bardzo ważnych rzeczach mówi... Trasa okazuje się prawdziwą perłą, bo widzimy typowy
niemiecki krajobraz, żeby było jeszcze piękniej oświetlony
zachodzącym słońcem. Robimy zdjęcia telefonem Ingi, po chwili
słyszymy
-Ten telefon... szajse. Mój jest dobry, SONY robi piękne telefony, tamten się psuje, pokażę wam jak zrobię zdjęcie zachodu.
Inga się oburza:
-Co szajse! Dałam za niego 800 zł, będzie mi tu krytykował...
Zatrzymujemy się specjalnie na drodze
tam gdzie widać panoramę, żeby zrobić zdjęcie. W jednym z
miasteczek na stromej drodze pod górę wyskakują nam prawie pod
koła dwie starsze panie, a Bułgar zatrzymuje się spokojnie, po
chwili rusza dalej. Ja już wiem, że jedziemy z niesamowicie dobrym,
spokojnym i cierpliwym człowiekiem. Mówię to Indze, która
odpuszcza odmawianie każdej modlitwy jaka jej przyjdzie na myśl i
zaczyna rozglądać się dookoła.
W kolejnym mieście doznaje olśnienia
i słyszę:
-Już wiem! Już wiem o co chodzi z
autostopem! Tu nie chodzi o dojechanie do celu, a o drogę. To sama
droga jest celem.
Ze wzruszenia prawie się tam
popłakałam... Zrozumiała! Nie musiałam jej tego tłumaczyć,
zrozumiała i poczuła sens autostopu. Pięknie się jeździ z takimi
ludźmi, bo wtedy dużo łatwiej o wdzięczność i radość z
prostych rzeczy. Udało się zarazić szaleństwem kolejną osobę :)
Widoki z trasy |
Niemieckie miasteczka |
Panoramy górskie |
Dojeżdżamy do Stuttgartu i na wstępie
wita nas samolot lądujący nam nad głowami (tuż obok autostrady jest lotnisko). Jest już zupełnie
ciemno i okazuje się, że jesteśmy 50 km za daleko. Nasz kierowca zjeżdża
na najbliższą stację, tankuje i wręcza nam paragon, tłumacząc
przy tym strukturę adresu, żebyśmy dały konkretnie znać gdzie
jesteśmy.
-Czemu nie mówiłyście wcześniej gdzie jechać?! Zawiózłbym was, teraz nie mogę się cofnąć!
-Nie znałyśmy dokładnego adresu...
-Niech po was przyjadą i nie wsiadajcie z nikim do auta, jest już za późno żeby z nieznajomymi jechać!
Zdumiewająca troska zmieszana z solidnym kazaniem zupełnie nas zaskakuje... No więc siedzimy na krawężniku jak
dwie sieroty i czekamy, chłopaki już po nas jadą, ale zajmie to z
pół godziny. Zaczepiają nas ludzie pytając czy nam nie pomóc,
musimy wyglądać naprawdę wątle. Podchodzi też dziewczyna w
naszym wieku, pyta co się stało i czemu siedzimy po ciemku pod
stacją. Rozmawiamy z nią chwilę, okazuje się że była kiedyś w
Taize. Zapewniona o tym, że mamy gdzie spać odchodzi.
W końcu docieramy na miejsce. Nocujemy
w mieszkaniu służbowym pracowników budowy. Dostajemy własny
pokój, ciepłe jedzenie i spełniają nam się marzenia o piwie i
winie. Do 1 w nocy opowiadamy o wszystkim co nam się przytrafiło,
chociaż siedzimy tam już tylko siłą woli, bo zmęczenie mocno
daje się we znaki.
Plan jest taki, że wyjeżdżamy
następnego dnia koło południa w stronę Pragi, którą chcemy zwiedzić nocą...
gratuluję odwagi i wiary :)
OdpowiedzUsuń