#4 Czasem słońce, czasem deszcz (tym razem deszcz)
Gdzieś w nocy budzę się i słyszę
to czego najbardziej się obawiałam- deszcz. Nasz namiot jest
funkcjonalny i w sumie ma wszystko czego oczekuje się od namiotu
(może tylko przestrzeni w środku mu brakuje), ale podczas
rozkładania nie mogłyśmy ustalić czy powinien mieć tropik, czy
nie... W każdym bądź razie, w worku z częściami tropiku nie
było. Brak tropiku oznacza tylko jedno, kiedy dotknie się mokrego
materiału zaczyna przemakać i woda wlewa się do środka.
Słysząc deszcz wiedziałam jak będzie
wyglądał poranek (trudno nie było domyślić się że obudzimy się
w kałuży), ale póki nie czułam że cokolwiek mam mokre
postanowiłam udawać, że nic się nie dzieje i spać dalej.
Poranek do najlepszych nie należał:
przemokły nam śpiwory, karimaty i wszystko to w czym spałyśmy. Na
szczęście plecaki pozostały suche! Ciężko było się ruszyć, bo
ciągle dotykałyśmy mokrego namiotu, który jakby oklapnął przez
noc (wygląda na to, że jeszcze czegoś brakowało w szkielecie...).
Poszłyśmy na modlitwę (z palącą intencją, żeby wyszło
słońce!) i śniadanie, a po nim ustaliłyśmy plan. Wyjechać
trzeba było możliwie najszybciej jak się da, żeby dojechać jak
najdalej. Z drugiej strony trzeba wysuszyć namiot i śpiwory, a nad
nami gęste chmury, wracając jedziemy na północ czyli jesteśmy w
możliwie najcieplejszym miejscu mapy, tylko słońca nigdzie nie
widać.
![]() |
Pocztówka z Taize, kościół i Pismo Św. po japońsku! |
![]() |
Lilie wodne i wysuszone jezioro w Taize |
Plan, planem priorytetem była kawa.
Ustawiłyśmy się przy okienku, pierwsze w kolejce i knujemy
strategię, coś o funduszach (mamy całe 8 euro), kierunku jazdy i
tym, że wszystko nam zmokło. Przysłuchuje się nam siostra (widać,
że rozumie po Polsku), w końcu zaczyna z nami rozmawiać i woła
innych Polaków, bardzo miło słyszeć język polski w gąszczu
lingwistycznym.
Wracamy na pole namiotowe, pod dachem,
obok pryszniców przepakowujemy plecaki i przebieramy się (ciągle
padała mżawka).
Podchodzi jakaś starsza Pani:
-Dziewczyny, macie problem z namiotem? Bo ja zabrałam mnóstwo dodatkowych rzeczy, więc mogę wam dać suche ciuchy,
-Jak Pani chce żeby Pani skarpetki pojechały do Polski, to pewnie, że weźmiemy! Bo my zaraz wyjeżdżamy... :)
Skarpetek nie zabieramy, ale sam gest
niesamowicie podnosi nas na duchu. Ogólnie kawa, ciepły prysznic,
suche ciuchy bardzo poprawiają mi nastrój i znowu mogę zdobywać
świat, Inga trochę mniej, to jeden z tych momentów kiedy jedna
drugą ciągnie motywacyjnie.
Wracamy na pole namiotowe i... wychodzi
słońce. Rozkładamy wszystko, na płocie, na ziemi, wszędzie gdzie
się da.
![]() |
Wyschnie? :( |
Odwracamy namiot na lewą stronę,
wylewamy wodę i rozkładamy go jak żagiel na rurkach ze stelaża.
Konstrukcja godna inżyniera, tato byłby ze mnie dumny! Trochę
trzeba podtrzymywać, ale wiatr idealnie suszy wszystko. Niestety
tylko my rozumiemy co robimy. Podchodzi sąsiadka z namiotu obok:
-Dziewczyny nie pomóc wam? Bo widzę, że sobie nie radzicie.
-Nie, niee, my już namiot składamy, ale dziękujemy bardzo.
Nie przekonałyśmy jej, stoi i patrzy,
po chwili przynosi gumowy młotek i pożycza na chwilę (jakbym
wiedziała, że go ma- poprosiłabym), ale dalej nie odchodzi.
Podchodzi jakiś chłopak:
-Może wam pomóc rozkładać?
-Niee, my już składamy, tylko najpierw suszymy go.
-Ale to czarne powinno być na dole żeby namiot stał...
-Ale my go składamy, nie rozkładamy, wiemy co robimy.
-Ja wam zaraz pokażę podobny namiot do waszego na polu, to zobaczycie jak ma wyglądać
-My go SKŁADAMY, a teraz SUSZYMY
Ja nie złożę namiotu, ja?!
-Widzę, że sobie nie radzicie, pomogę wam
-Jestem prawie inżynierem, wiem co robię...
-Prawie, to w sumie widać :)
-Damy radę i koniec.
Doceniam chęć pomocy, ale no,
wiedziałyśmy co robimy, chociaż na to nie wyglądało. Może też
nie wyglądałyśmy dość poważnie, bo żeby szybko wysuszyć
chustkę zawiązałam sobie ją jak pelerynę supermana.
Gorliwy pomocnik odszedł dopiero jak
zobaczył spakowany namiot. Chyba wtedy nam uwierzył...
Słońce świeciło 10 minut i to
zupełnie wystarczyło żeby wszystko całkowicie wyschło!
Spakowałyśmy plecaki, zjadłyśmy obiad, nabrałyśmy wody pitnej i
wyruszyłyśmy na drogę wyjazdową. Miło było być w miejscu przez
chwilę, ale nie taki jest cel naszej podróży...
![]() |
Ostatni posiłek i w drogę... |
![]() |
Za nami ostatni widok jaki zapamiętamy z Taize :) |
Okazało się, że do Taize
przyjechałyśmy z dziwnej strony, tłukąc się przez wioseczki,
kiedy z drugiej strony jechała całkiem ruchliwa droga krajowa, ale
widocznie tak miało być. Tą właśnie ruchliwą drogą
postanowiłyśmy wrócić, mając nadzieję że ktoś nas zabierze.
Tak bardzo się myliłyśmy...
Nikt nie chciał się zatrzymać,
samochody mijały nas, a ludzie udawali, że nas tam nie ma.
-Może nie mamy stąd wyjeżdżać?
-Jak to nie mamy wyjeżdżać? Przecież nie mamy więcej czasu na bycie tutaj...
Przeszłyśmy dobre 5 km z plecakami,
jak na złość akurat teraz chmury zniknęły na dobre i paliło
słońce. Doszłyśmy do skrzyżowania z inną drogą, co było
dobrym rozwiązaniem, teraz jechało tamtędy dwa razy więcej
samochodów. Niestety dalej iść nie mogłyśmy, bo pobocze zastąpił
mur, a nad nim widniały skały. Ulokowałyśmy się tuż za
mostem w bardzo marnym miejscu, samochody tylko teoretycznie miały
gdzie się zatrzymać i naprawdę zabranie nas wymagało dobrej woli.
Dalej nie zatrzymywał się nikt, a łapałyśmy już ponad 2
godziny. Powoli robiło się późne popołudnie.
-Pan Bóg na pewno szykuje dla nas kogoś wyjątkowego zobaczysz
Skomentowała Inga, ale nadzieja powoli
nas opuszczała. Na rozbicie namiotu nie było za bardzo szans w
takim miejscu, musiałyśmy stamtąd wyjechać.
Kiedy traci się nadzieję jest to
idealny moment na spełnianie marzeń... Zatrzymało się auto,
starsze małżeństwo zapakowało nas i zabrało ze sobą. Byli
uroczymi ludźmi, pojedynczymi słowami po angielsku opowiadaliśmy
nawzajem o sobie, my o podróży, oni o tym kim są i gdzie
mieszkają.
W pewnym momencie odwraca się kobieta
i nieśmiało mówi
-My to auto kupiliśmy parę minut temu, piękne prawda?
Nieruchomiejemy ze stresu, my takie
okurzone, wpakowałyśmy się do nowiusieńkiego Alfa Romeo...
Zostawiają nas przy wyjeździe na
autostradę i żegnają się serdecznie.
Jesteśmy w dobrym miejscu, ktoś na
pewno nas zabierze. Tym razem ludzie są bardzo kontaktowi, machają
że niestety jadą w inną stronę, albo że nie mają miejsca. Stoję z kartką i sama cieszę się do
nich jak głupek, jestem strasznie wdzięczna że wyjechałyśmy z
tamtego miejsca. Przejeżdża kobieta i kiwa głową, że nie ten
kierunek, a ja komentuję na głos
-O Pani wyglądała miło, mogłabym z Panią jechać, ale kobiety rzadko zabierają jak jadą same, no trudno... Następnym razem nas Pani zabierze.
Inga odwraca się w stronę plecaków i
woła mnie, dokładnie ta sama kobieta zaparkowała na parkingu obok
nas, ale żeby to zrobić musiała na niego wjechać od strony
wyjazdu. Czuję się jakby mnie usłyszała. Mówi, że trochę źle
stoimy i zabierze nas niedaleko ale łatwiej będzie stamtąd łapać
dalej. Pakujemy się, mówi, że zabierze nas do „Bą”. Cokolwiek
to jest, jedziemy, nie pomyślałyśmy nawet żeby podać mapę i
zapytać gdzie to...
Wyjeżdżamy na wyjazd z autostrady w
Baune, już tu byłyśmy, właściwie to już tu raz utknęłyśmy.
Zagadkowi Francuzi zupełnie inaczej piszą i wymawiają nazwy
miast... Wysiadamy i robi nam się słabo, słońce prawie zachodzi,
lepiej byłoby spać gdzieś na stacji, ale nic tu takiego nie ma.
Jest tylko parking i toaleta (swoją drogą przy suszy jaką mają we
Francji toaleta ze spłuczką na bardzo wrażliwą fotokomórkę jest
ciekawym pomysłem, ponieważ w czasie wizyty woda spłukuje się
dobre 10 razy...).
Jeszcze zanim zaczynamy łapać
zatrzymuje się tir wyjeżdżający na autostradę i woła nas.
Dziwne, bo stoi na środku drogi i czeka na nas. Inga biegnie pytać
dokąd, a ja zauważam tablicę i kraj „RO”- Rumunia. Macham na
Ingę żeby wysiadała, że nawet jak koleś jedzie do Wro, nie
jedziemy! Chwilę później sama patrzy na tablice i jest nie mniej
przerażona. Na szczęście jechał w zupełnie inną stronę.
Próbujemy łapać stopa aż do zachodu słońca, łapiemy też
balony przelatujące nad nami, ale ani auta, ani balony nie chcą nas
zabrać.
Poddajemy się i szukamy miejsca na
namiot. Nie wiem czego szukam, ale nigdzie nie czuje się bezpiecznie
i strasznie marudzę. Do wyboru mamy pola z harcującymi po nich
dziesiątkami zajęcy, ostatecznie lokujemy się na jednym, ale
znajdują nas jakieś dwa chłystki na motorach. Próbuję po dobroci
się dogadać czy możemy tu mieć namiot, ale ani słowa po
angielsku nie rozumieją i zaczynają ostro cwaniaczyć. Inga
wściekła szuka przekleństw w rozmówkach (dlaczego ich nie
tłumaczą?! przecież to mowa potoczna...), ja po prostu zabijam ich
wzrokiem. Czekamy, aż odjadą, zbieramy namiot i przenosimy się. Decydujemy się na romantyczną miejscówkę przy kolorowo
podświetlanej fontannie, naprzeciwko hotelu Novotel (całkiem
burżujsko). Jest idealnie, tuż przy ludziach, ale za krzakami więc
mamy spokój, a rano pozbieramy się szybko i nikt nas nie zauważy...
W popłochu zgubiłyśmy maleńką część namiotu przez co Inga
przywiązuje go do płotu. Konstrukcja jest solidna, jestem pod
wrażeniem, medal McGavera dla niej!
Rozkładając namiot mówię, że nie
spodziewałam się po niej takiego hartu ducha i tak ogromnej
wytrzymałości, naprawdę ją podziwiam, podróż nie jest łatwa i
przewidywalna, a radzi sobie genialnie! Sporo rozmawiamy o tym
jakiego charakteru wymaga autostop i co nas do tej pory najbardziej
zmęczyło, wkurzyło czy po prostu złamało. Inga przyznaje się:
-Byłam strasznie wściekła na Ciebie jak szukałyśmy tego miejsca na namiot, bałam się bo było coraz ciemniej.
-Wiem, słyszałam. Ja za to w Taize psychicznie byłam nie do życia, marnym byłam wtedy kompanem podróży.
Zasypiamy zmęczone, mając nadzieję,
że nie będzie znowu padać.
0 komentarze: